środa, 4 września 2013
Kilka lat później
- Jak masz na imię? - zapytał łagodnie.
- Rose - odpowiedziała, a jego świat zadrżał, choć jeszcze o tym nie wiedział.
***
Przyszedł od zachodu, od dalekiej, pełnej luksusów pozostałości po Kapitolu. Szedł sam, nie uprzedziwszy nikogo, jedynym, co liczył, były gwiazdy na niebie. Był wolny - cudownie wolny okrutną wolnością człowieka, który nie ma nic do stracenia. Nikogo. Nikt mu nie towarzyszył.
Szedł powoli lub biegł, nie mając dowódcy ani służących. Żył tak, jak dawniej, w dzieciństwie, które pamiętał jakby przez mgłę. Pamiętał za to doskonale ciemne widmo Igrzysk, które zawisło nad malutkim, dwunastoletnim chłopcem. Widma małych chłopców najczęściej znikają, rozmywają się wraz ze wkraczaniem w dorosłość. Nie tutaj.
- Ot, nocne strachy - śmieją się inni dorośli w innym świecie, pocieszając innych małych chłopców.
W tym świecie nie było miejsca na śmiech, pocieszenie i dzieci, które nie wiedzą, jak zabijać.
W tym świecie widma nie rozpływają się, ale zostają, by przez całe życie prześladować ich dzieci, dzieci ich dzieci, chłopców, dziewczynki - każdego.
W tym świecie chłopczyk, który dorósł, boi się dać światu kolejną pożywkę dla morderców. Boi się chwili, w której jego syn nie wróci. A jeszcze bardziej boi się tego, że wróci, z krwią na rękach i krwią na duszy.
Mężczyzna szedł przez kilka tygodni. Nikt mu nie towarzyszył, nikt nie opowie o tym, jak krzyczał przez sen, jak błagał, jak prosił w koszmarach o litość... O łaskę, nie dla siebie. Dla kogo? Nikt tego nie wie. Nikt mu nie towarzyszył.
Szedł i szedł, śpiąc na ruinach i zgliszczach, wdychając dym i popiół. Biegł po cmentarzach i mogiłach, nieoznaczonych najmniejszym krzyżem. Krzyże te, jak wykrzyczeli mu w twarz dawno temu, miał wyryte w sercu, na sumieniu.
Krzyczeli tak długo, że uwierzył. A najbardziej bolał nie najgłośniejszy krzyk, ale cichy szept, nawet nie oskarżenie. Pytanie, na które nie potrafił odpowiedzieć.
W końcu dotarł do swojego celu. Stanął na resztkach tego, co kiedyś było jej domem, kopalnią, Ćwiekiem, placem głównym.
Do tego, co zostało z jego domu, nie wrócił.
Szedł jeszcze długo, aż jego uwagę przykuła grupka dzieci, krzycząca na środku ulicy. Od razu zauważył, że coś jest nie tak - nie goniły się, nie śmiały, nie grały w żadną grę. Dzieci czasu pogardy, jak mawiał pewien epik. Dzieci pogardy.
Dopiero po chwili zobaczył, że pozorna jedność grupy jest nie do końca prawdziwa - około dziesięciorga dzieciaków zbiło się w zwartą jedność, pokazując palcami małą dziewczynkę w ciemnej sukience, z rozpuszczonymi brązowymi włosami.
Mężczyzna nie słyszał słów, nie obchodził go świat. Nagle do jego uszu dotarł wyjątkowo piskliwy wrzask jakiegoś smarkacza.
- E, ty! Trybutka!
Dziewczynka skuliła się, wytarła nosem rękawem. Milczała.
- Ciebie też wezmą! I zabiją! Bo ty nic nie umiesz, a taka jesteś ważna!
- Do Kapitolu z nią! – wrzasnął jakiś malec.
Mała ciemnowłosa ponownie zasłoniła buzię rąbkiem sukienki, próbując ukryć się przed wyzwiskami. Stała smutna, samotna, wystarczająco blisko, by mogli nawet rzucać w nią ziemią. Nie reagowała.
On także nie reagował. Przeszedł, nie zwracając na dzieci szczególnej uwagi. Nie obchodziło go nic i nikt. Był sam.
I wtedy, pod wpływem impulsu, czując na sobie czyjś wzrok, podniósł głowę. Intensywnie niebieskie oczy, pełne żalu i smutku, wpatrywały się w jego szare.
Oczy umierające zwierzęcia, które widział tyle razy u upolowanych wiewiórek, jeleni, saren… W tym dziecku umierała właśnie nadzieja, wiara w ludzi i w to, że tacy jak ona mają prawo być szczęśliwi.
Ogromne oczy koloru rannego nieba. Nagle zdał sobie sprawę, że nie chce, by było w nich jeszcze więcej cierpienia. Mała miała na oko dziesięć lat, a tak udręczonego wzroku nie widział od dawna.
Potem nie pamiętał, co zrobił, dlaczego dzieciaki uciekły z wrzaskiem, dlaczego zostawiły ofiarę, nawet się nie oglądając.
Ale teraz, chociaż na chwilę, ktoś był z nim, by mu opowiedzieć to, czego sam nie wiedział.
Tym kimś była mała dziewczynka, której nie dostrzegłby w tłumie innych.
Przykucnął i przygarnął ją do siebie, czując, jak bardzo brakuje mu kogoś, kto zapełniałby miejsce w ramionach. Nie pocieszał, nie umiejąc.
Drżała, pojedyncza łza spadła na ciemną, pobrużdżoną dłoń mężczyzny. Bała się nawet kogoś, kto ją obronił – nic dziwnego. W tym świecie, nawet po rebelii, dzieci nie powinny wychodzić same w domu. A w żadnym razie nie powinny przytulać się do kogoś zupełnie obcego.
Czuł to, czuł że powinien odsunąć się, odprowadzić ją do domu, zapomnieć o tym zdarzeniu. Ale… Nie mógł. Obejmował ją nadal, nadal dmuchał jej we włosy, i tak rozwichrzone wrześniowym wiatrem. Nagle zapragnął zostać tak, nieważne z kim, nieważne gdzie, na całą wieczność. Tak, by miejsce w ramionach było zawsze wypełnione, choćby płakała tam mała dziewczynka o niebieskich oczach. Tak bardzo tęsknił…
Wziął głęboki oddech, odepchnął lekko jej buzię, przyklejoną do swojego ramienia i spojrzał jej w oczy.
To, co tam zobaczył, było wielką mieszaniną strachu, cierpienia, smutku, rozpaczy, żalu, tak bardzo pozbawiona dziecięcej radości i naiwności, która pozwalała wierzyć, że obcy mężczyzna przytulił ją tylko po to, by miała się komu wypłakać.
- Hej… - zaczął niezgrabnie. – Hej, nie bój się. Nie zrobię ci krzywdy – powiedział i natychmiast odczuł, jak bardzo idiotycznie to zabrzmiało.
Grzywka opadała jej na oczy, nieufne, pełne bojaźni.
Potrząsnął lekko głową, odpędzając wizje wybuchających bomb, umierających ludzi – być może jej rodziców, bliskich – i krzyk… Słyszał ten krzyk tak wyraźnie, jakby ktoś krzyczał tuż obok. Słyszał go, patrząc.
- Jak masz na imię? – zapytał.
- Rose – odparła cichutko.
Spojrzał w bok, usiłując wymyślić coś, po czym nie patrzyłaby z takim lękiem, na próżno.
Siedzieli więc tak, nie poruszając się.
- Dlaczego tamci… Dlaczego tak cię nie lubią? – spytał i od razu nabrał ochoty do uderzenia samego siebie. Zachowywał się jak idiota. Powinien dawno to skończyć.
- Nie wiem – wyszeptała przez łzy. – Ja… Ja naprawdę nic nie umiem, ani szyć, ani pisać, ani czytać, ani nic… Dlatego… Tak bardzo… Nienawidzą…
Wzdrygnął się, słysząc to słowo w ustach dziecka. Brzmiało obco, zawisło w powietrzu niczym ciemna chmura.
Nie namyślając się wiele, wyciągnął dłoń i otarł kolejną łzę, błądzącą wśród loków.
- Nie płacz – powiedział łagodnie. Nie potrafił mówić do dzieci, zawsze znał tylko młodsze rodzeństwo, które samo sobie świetnie radziło. Przynajmniej wmawiał sobie, że świetnie.
Rose odwróciła głowę, zagryzając wargę.
- Gdzie mieszkasz? Odprowadzić cię do domu?
- Nie – odparła szybko.
Zmarszczył brwi, ale nie dociekał. Wielu dzieciaków teraz ma problemy w domach, dlaczego nie ten?
- A daleko to? Może chociaż kawałek? – zapytał domyślnie.
- Daleko – przytaknęła. – Kawałek…
Spojrzała w górę, na szeroką dłoń przykrywającą jej policzek i niepewnie wzięła ją w swoją.
- Chodź – powiedziała po prostu. I poszli.
Szli kilka minut, aż na horyzoncie pojawił się lasek. Rose zwolniła, ociągała się przy każdej możliwości.
- Tak mieszkasz? Za lasem?
- Nie. W lesie – odparła.
- Dasz sobie radę?
- Dam.
Przeszli jeszcze kilka kroków, dziewczynka cofnęła rękę.
- Dziękuję – szepnęła. – Ale oni i tak… Dziękuję.
Stali tak jeszcze przez chwilę, i Rose pobiegła ścieżką, która już po kilku krokach niknęła w leśnej gęstwinie.
I on odszedł.
Odchodząc, nie usłyszał krzyku, nie pobiegł, by pomóc. Nie zobaczył żmii, zwijającej się w długi zygzak po ukąszeniu. Nie zobaczył, jak na pomoc biegnie blondyn o oczach koloru rannego nieba, dziewczyna, nieróżniąca się niczym od innych w jej wieku, oboje śmiertelnie przerażeni. Nie widział, jak dziewczyna pochyla się nad córką, płacze, szlocha bez łez, w milczeniu.
I ona nie dowiedziała się, kto pomógł jej córce w potrzebie, kto chciał odprowadzić ją do domu. Nie dowiedziała się, że zobaczył ją w tych ogromnych, nieufnych oczach.
***
Mężczyzna szedł dalej, omijając powstające domostwa, sypiając na zgliszczach. Chodził drogami, którymi chodziła śmierć. Czuł ją na każdym kroku. I spał tam, gdzie ona przystawała, śniąc koszmary, krzycząc, błagając, prosząc o litość… O łaskę, nie dla siebie. Dla kogo? Nikt tego nie wie.
Nikt mu nie towarzyszył.
________________________________________
przesadziłam, sama prawie płaczę, ale Collins byłaby dumna, zabić wszystkich kogo się da 8|
btw, tak właśnie wyobrażałam sobie córkę Kotnej. bo to oczywiście o Gale'u i córce Katniss, po prostu lubię nie nazywać wszystkiego po imieniu xD. nie Prim, bo zbyt wiele wspomnień, nie Rue z tego samego powodu, nie Dorotka, bo to zbyt banalne.
Rose, bo róża. niekoniecznie prymulka, ale róża. Róża.
tym razem opowiadanie dla Kotnej, która też jest od samego początku ♥
w sumie, to dokładnie od kilku dni, ale ojj tam :d
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńDziękuję ;; Płaczę po prostu wyję ;; Jak mogłaś?!? Zabić bezbronne dziecko??!! Jak mogłaś zrobić to Gale'owi?! ;; Jak mogłaś?!?!?! ;;; Jeszcze było zabić Peetę i Katniss ;; wtedy to by było już zaje*iście ;; Najlepiej gdyby Peeta na drzewie wisielców się powiesił a Katniss z łuku się zastrzeliła (mało realne ale wciąż xd) Po prostu nie wyrabiam! ;; To jest takie piękne i bolące że aż szlag! ;; Złamałaś mi serce ;; Jak po osaczaniu ;; Czyli że Katniss i Peeta przybiegli po małą, gdy Gale odszedł aby zagłuszyć ból? Czy Gale pomógł i wtedy odszedł? I czy dziecko przeżyło?@?@! BO rozumiem po opisie że nie !! ;; </3 Weny! ;;
OdpowiedzUsuńRose zginęła od jadu żmii, a Gale w ogóle o tym nie wiedział c:
Usuńa zabiłam bo mi sie nudziło ;-; XD
co do weny - dziękuję <3 gorzej z czasem :d
Super pomysł!
OdpowiedzUsuńKocham twój styl pisania!
Sama bym czegoś takiego nie napisała ;_;
Czekam na coś z dystryktu zawodowców (wiem, jestem wymagająca) xD
Pozdrawiam i Weny!
Slendy