sobota, 12 października 2013

Brak tytułu

     - Tylko jedno - szepnęła. - Zostań przy mnie.
     Peeta zamknął oczy, tłumiąc westchnienie. Delikatnie wyswobodził ramię i spojrzał na Katniss, odchylając głowę.
     - Katniss... - zaczął. I urwał.
     Niespodziewanie przyciągnął ją do siebie, miażdżąc w uścisku. 
     Chciał dać jej bezpieczeństwo, ciepło, spokój, a wszystko to tutaj, wbrew wszystkiemu i wszystkim, na spalonych fundamentach ich życia. Pragnął wymazać z ich pamięci to, co było złe, czego żałował. Całował ją tak, by zapomniała.
     A Katniss z każdą kolejną sekundą, czując smak jego ust, coraz bardziej nie potrafiła zapomnieć. Wracało to wszystko, głośnym echem odbijając w jej głowie dni i miesiące bezustannego lęku.
     Ale teraz nie dbali o nic. Mieli już tylko siebie.
     Przysunęła się bardziej, zakrywając mu twarz włosami.
     Oddychała jego oddechem. Była jego częścią. Nierozerwalnie złączeni, wsłuchani w siebie zasypiali, nie zwracając uwagi na świat. Wiedzieli, że muszą żyć chwilą, jaka jest im dana.
     Katniss usnęła z nosem wtulonym w jego szyję, niespokojnie drgając w ramionach Peety.
     Peeta nie spał, pilnując jej snu. Strach dławił go, gdy patrzył na nią, na to, jak rozluźnia się w cieple jego ciała, i bał się jak jeszcze nigdy w życiu. Bał się tego, że wkroczą Źli Ludzie, będą mieli broń lub ostre słowa, i zabiorą mu ją, jak Finnickowi zabrali Annie.
     Patrzył na sens swojego istnienia i nie mógł się odezwać, przestraszony kruchością czasu.
     Jemu nie zostało już nic - zabrali mu nawet jego samego podczas godzin tortur.
     I wtedy znowu pojawiła się ona, z własnej woli, niezmuszana przez kamery, wolna.
     Dobrowolnie stali się swoimi niewolnikami. Więźniami miłości.
     - Zostanę - szepnął w ciszę malutkiego pokoju. 

     Nie wiedział, że istnieją tak banalne choroby jak gruźlica, że mogą zrobić mu krzywdę. Zapomniał o tym, że nie ma już małej dziewczynki w zbyt dużym fartuchu, umiejętnie nakładającej maści i przyrządzającej napary.
     I któregoś dnia, zbyt wcześnie, kiedy zaczęła na nowo poznawać świat, zostawił ją.
     Samą.

______________
tak bardzo koniec igrzyskowej weny.
teraz to serio, skończyły mi się pomysły, już nie wkładam w to całej siebie, jak na początku. no i... no i mam problem, bo albo założe nowego bloga, na którym będą pomieszane potterowe, wiedźminowe, błękitnokrwiste i jakie mi tylko przyjdą do głowy, albo pozakładam pierdyliard blogów każdy na oddzielny ;-;
dobrze myślicie, raczej opcja 1 xD
tak więc niedługo podam Wam link do nowego bloga. ten będzie sobie trwał (zapewne po 22 listopada wena magicznie nadejdzie) i czasem będzie kontynuowany, a w zakładce Głównego Bloga będzie zawsze odnośnik do tego C:

no i... od niedawna chodzi mi po głowie pomysł na 'coś dłuższego', na pewno obszerniejszego niż kilka rozdziałów. a że uczę się na własnych błędach, niedługo spodziewajcie się 3-go bloga XD
wszystko wyjaśnię w osobnej notce, gdy pozakładam, bo tu to 'PS' się robi dłuższe niż ff ;o

a tak btw, dziękujędziękuję za ponad 1000 wejść <3

sobota, 5 października 2013

Koniec

  Dym. Dym gryzł w oczy jak cholera. 
Peeta odkaszlnął, starając się wypluć popiół i pył. Niestety, resztki świata, właśnie dogasające, postarały się, by je zapamiętano.
Zamknął oczy i chciał umrzeć, ale wciąż żył. Jak na złość.
Był październik, miesiąc zimna, spadających liści, dżdżu i wiatru. Właśnie wtedy świat wybuchnął. Iskry sięgnęły gwiazd, wyprzedzając w drodze do nieba tysiące niewinnych dusz.
To nie był sabotaż. To nie było wojsko, poplecznicy Snowa ani Coin. To było dzieło pojedynczego szaleńca, który zmienił całe Panem w ruiny, ogień i proch.

Peeta najpierw myślał, że wybuchnął pożar. Potem przypomniał sobie płomienie areny. A potem była już tylko ciemność.
Obudził się pośród mroku nocy, bez żadnego punktu odniesienia. Odczołgał się od ogniska, które kiedyś chyba było domem, odsunął od porozrzucanej odzieży, widocznej w łunie ognia.
Przetrwał tak dwa dni, dwa długie sny, dwa długie koszmary, z których bał się wybudzić. Przetrwał mimo wszystko, a drugiego dnia zaczęła rozwiewać się mgła, odsłaniając najgorszy widok, jaki kiedykolwiek oglądał. Powykręcane ciała, odrzucone, przygniecione twarzą do ziemi, które bał się odwracać. Nie potrafił nawet odejść dalej, od miejsca, które na kilka lat stało się jego domem. Od ludzi, których pokochał. Którzy zniszczyli i osłabili go swą miłością.
Nie chciał ich znaleźć.
Tułał się tak kolejne dwa dni, osłabiony, nie mając sił na myślenie, powoli przestając odróżniać prawdę od fikcji, widząc przed sobą ojca, braci, małą szatynkę, której chyba nie znał… Śnił na jawie.
Wtedy, gdy przed oczami zaczęły tańczyć mu czerwone i czarne plamy, Peeta upadł na kolana. Upadł i błagał, krzyczał niezrozumiałe słowa, szeptał o czymś, czego nie wiedział nikt inny, prosił, płakał, przygryzał wargi do krwi. Czuł, że jego śmierć jest blisko, i walczyły w nim dwa uczucia – chęć odejścia, stania się kolejną ofiarą nienawiści, poddania się bez walki – i chęć przetrwania, zakodowana w każdym człowieku.
Kiedy podjął już decyzję i zapłakał po raz ostatni, pojawił się Ktoś.
Ktoś miał długie, ciemne, zwichrzone włosy, szarą twarz i mnóstwo zmarszczek, które widział jakby przez mgłę. Ktoś utykał na lewą nogę, z zakrwawionym bandażem na prawym nadgarstku. Był sam.
A Peeta zawodził i szlochał nad ruinami świata, który pomagał tworzyć, nad tragedią, która postanowiła zemścić się na nim za ocalenie kilku istnień. Teraz pozostali tylko nieliczni na Ziemi, tacy jak Ktoś. I on, samotny, jeden jedyny, by Śmierć mogła nasycić żądze jego rozpaczą, by mogła patrzeć jego oczami na zmasakrowaną rodzinę. Śmierć śmiała się okrutnym, rozpaczliwym śmiechem. Tryumfowała ponad wszystko.
Mężczyzna, który kiedyś miał na imię Peeta postanowił umrzeć, zwinął się w kłębek, zamknął oczy, pozwolił sercu na ostatnie bicia.
I wtedy przyszedł Ktoś, z manierką brudnej wody i czymś, co smakowało jak surowe mięso. Ktoś cierpliwie poił go, karmił i opatrywał, a Peeta wciąż szlochał.
Dopiero wtedy, gdy nastała noc, a nieznajomy rozpalił ognisko, Peeta odzyskał świadomość. Podkradł się do niego od tyłu, wyszukawszy przedtem odpowiednio ostry kamień.
Ktoś złapał go za rękę, wykręcając mu ją i prawie łamiąc. Mimo to nie odszedł od ogniska, nie przerwał pracy przy jakimś drobnym zwierzęciu.
- Czy wiesz, na kim pali się twoje ognisko? – wychrypiał Peeta. – Na czyim ciele siedzisz?
Ktoś nie zareagował.
Peeta pytał jeszcze setki razy, czasem krzycząc, czasem szepcząc, wciąż jednak nie uzyskując odpowiedzi. W końcu i on dał za wygraną.
Położył się pod kamieniem, odsuwając jak najdalej od ognia. I spał.
Musiał spać długo, gdyż pierwszym, co zobaczył po otwarciu oczu było rozgwieżdżone niebo. Od tysięcy lat nie oglądał tak czystego, wolnego od popiołu nieba i tylu konstelacji. Ze łzami w oczach rozpoznawał je, liczył, zdławiał wspomnienia.
Na początku zapomniał o Kimś. Ale Ktoś przyszedł, gdy Peeta się obudził, znowu podał mu wodę i ociekające czymś brązowym mięso. I Peeta jadł i pił, znowu pytał, oskarżał i dziękował, i znowu nieznajomy nie odpowiadał.
Po kolejnych kilku dniach nareszcie mógł wstać. Podniósł się, powoli rozprostował obolałe kości, wyłamując sobie stawy. Bolało, ale to był ból życia.
I znowu uderzył w niego okrutny obraz rzeczywistości, pustka i pył. I Ktoś.
Kiedy obudził się tamtego dnia, Kogoś przy nim nie było. Niedaleko stała manierka z wodą, ale dookoła nie było ani śladu po nieznajomym.
Z grymasem bólu odkrył, iż proteza jest w jeszcze gorszym stanie niż reszta ciała. Nie potrafił przejść nawet kroku, nie doznając nieludzkiego cierpienia. Właśnie w tej chwili znowu pojawił się Ktoś. Podtrzymał go, pomógł mu usiąść, i odszedł, cały czas milcząc i nie zwracając uwagi na kolejne pytania.
Wrócił po godzinie, dzierżąc długi kij. Podał go Peecie i postawił go na nogi.
Kiedy stali tak naprzeciw siebie, Peeta starym nawykiem z dawnego życia spojrzał mu w oczy. Szare, zmęczone, pełne rozpaczy i zawiści. Oczy jego wybawcy, wciąż zazdrosne.
- Dlaczego…?
- Bo tak trzeba – odpowiedział cicho Ktoś, powoli zdejmując rękę z jego ramienia.
Stali tak jeszcze przez chwilę, dwaj rozbitkowie na bezludnej wyspie, ocaleni z katastrofy, w której powinni zginąć wszyscy.
A potem Ktoś odszedł, i Peeta został sam.
Spał i żył na ruinach swojego świata, pustelnik pośród niegasnącego ognia.
Żył tylko po to, żeby kiedyś przyszedł jakiś chłopczyk i jakaś dziewczynka i zapytali o to, jak było. Żeby usiedli, ze śmiechem wskazywali na jego zmierzwione włosy. Przyznali mu rację, zmieszali Kogoś z błotem, skazali go na śmierć słowami i unieważnili wszystkie jego dobre uczynki.
Ale nikt nigdy nie przyszedł.




_________________________________________ 
Kotna, proszę bardzo, Koniec i śmierć specjalnie dla Ciebie ;* :D trochę inny, ale zawsze xD
btw, tytuł nie jest jednoznaczny. Naprawdę kończą mi się pomysły dotyczące Igrzysk, i nie potrafię już przywołać tej początkowej weny... Chyba po prostu mija mi czas fascynacji Igrzyskami ;________;
i zasadnicze pytanie: jak żyć, co pisać, panie premierze? 
pytam serio ;_;

sobota, 28 września 2013

Niespodziewanka

Uwaga, wyjątkowo piszę na początku. Chciałabym uprzedzić, że poniższe FF jest pierwszym, jakie napisałam po zafascynowaniu Igrzyskami - i wstawiam je tylko dla śmiechu oraz po to, żebyście zobaczyli, jak zaczynałam. Nie wiem czy wytrwacie, ja nie wytrwałam w poprawianiu literówek, więc jest w absolutnie surowym stanie :D
Enjoy! / Falka.





       Stoję sama, pośród rodzin ściskających w obawie swoje dzieci. Mnie nie ma kto przytulić, martwi się o mnie tylko kot Halt, któremu będzie bardzo, ale to bardzo smutno gdy pewnego dnia zastanie pustą miskę. To jedyny sposób, w jaki ktoś się o mnie troszczy.
       Jestem Kylie, jestem z dystryktu pierwszego. Trenowano mnie na zawodowca, ale nie lubię widoku krwi. Moi rodzice zginęli w pożarze wraz z jedyną drogą mi osobą, przyjacielem Alexem i jego rodziną. To wtedy zadecydowano, że skoro pochodzę z dość " dobrej" rodziny, jacyś dalecy krewni zatroszczą się o moją przyszłość... I tak wylądowałam w ośrodku szkoleniowym. Dziś stoję sama, przed oczyma mając roześmianego, dwunastoletniego wtedy Alexa. Przed oczami mam jego odwagę, a w duszy własny strach. Jakaś okropna baba pozdrawia nas ze sceny, życząc szczęśliwych Igrzysk...
       Wiele osób gorzko się uśmiecha, wiele dziecięcych buź wykrzywia się ze strachu przed nieznanym. Nie tyle nieznanym co być może- nieuniknionym. Mam piętnaście lat, nie przekroczyłam jeszcze upragnionej osiemnastki. Wciąż nielegalnie muszę się ukrywać, szukając siebie. W Ośrodku nie brak mi niczego poza bezpieczeństwem... I wolnością.
       Okropna baba nie przeciąga losowania, słyszę tłumiony szloch z tyłu. Wyjmuje kartkę z imieniem trybutki, wyczytuje Aishę. Wychodzi z tryumfem, nikt nie zgłasza się na ochotnika. Gdy idzie na scenę, jasne włosy błyszczą, usta wyginają się w uśmiechu.
       Nie czuję ulgi, tak po prostu miało być. Halt się ucieszy, pomyślałam z sarkazmem. Odwracam się, roztrącając ludzi zastygłych w trosce o swoich synów- i nagle słyszę donośny głos ze sceny, oznajmiający, że trybutem zostanie Alexander Oss.


     
       Teraz to ja zamieram. Biegnę do przodu, przypominając sobie, jak bardzo go kocham. Kochałam.
       - Stop! Ja, ja się zgłaszam! - wśród ciszy słyszę swój nienaturalnie donośny głos.
I dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, co zrobiłam. Tylko chłopak może zgłosić się za chłopaka, dziewczyna- za dziewczynę.
       Aisha, wylosowana trybutka także to pojmuje. Znad blond grzywki gniewnie błyskają błękitne oczy, już biegnie, gotowa mnie udusić. Ale mnie to nie obchodzi. Szukam tylko jego, jego twarzy, oczu, ust, jego całego. I nagle za sceną miga mi długa, brązowa czupryna...
Wiem. Wiem, że to on.
       Strażnicy prowadzą mnie na scenę, na drugim jej końcu stoi chłopak, ciemny szatyn. Patrzy w dół, a z jego dłoni zaciśniętych w pięści płyną strużki krwi. Ja też patrzę w podłogę, przygryzając wargę. Już nas przedstawili, za Alexa nikt się nie zgłosił. Widocznie uznali że to będzie zabawne...
     
       Jestem już za sceną. W środku czuję, że z mieszanki tych wszystkich uczuć zaraz wybuchnę. Dlaczego mi nie powiedział?! Długie pięć lat rzucania nożami, strzelania i szermierki jako takiej.
Nic.
       I marzenia, tylko one mi zostały, nimi żyłam przez te 5 lat. Planowaliśmy, że uciekniemy. Że zbuntujemy całą Jedynkę, pokażemy naszą niezależność.
       Jeden płomień, jedna iskra, jeden krzyk, a wszystko stracone. Nie, okrzyków było pięć. Po jednym za rodziców, jeden za Alexa i dwa za jego przemiłych rodziców, ale prawie natychmiast zlały się w jeden.
     
       Słyszę kroki. Ktoś idzie, lekko kołysząc się na piętach, stąpając cicho, delikatnie i pewnie. Mój 'brat bliźniak'. Drzwi cicho się otworzyły. Skrzypiąc lekko, zza futryny wysunął się cicho chłopak. Zamiast odwrócić się, odejść, odbiec, ja jak głupia podbiegłam do niego i wtuliłam się w jego ramiona.
       Nie zamknęły się. Łzy wzbierały w moich oczach, już miałam uciec, gdy nagle chwila wahania minęła. Zabrakło mi tchu, gdy przytulił mnie całą swoją siłą. Krople mokrego smutku popłynęły po mojej twarzy, mocząc jego bluzę.
       Wraz z łzami przekazywałam mu strach, ból, głód, i ten przeraźliwy smutek. To, co cierpiałam przez niego! Przyjmował wszystko bez słowa. Czułam, jak moje cierpienie ulatuje, jak szczęście przepełnia mnie całą.
       Tak właściwie, nie widziałam jego twarzy. Na pewno się zmienił, tak jak ja. Patrząc w lustro, ja widzę kasztanowowłosą, szarooką dziewczynę o wiecznie pełnej cierpienia minie. Tylko teraz, za sprawą jego moja twarz, ja cała- wreszcie jestem szczęśliwa.
       Gdy mnie przytulał, czubek mojej głowy ledwie sięgał jego brody.
       -Alex. - odezwałam się pierwsza, jak zawsze. I jak zawsze trwało dobrą chwilę, zanim odpowiedział.
       -Ja... Nie, posłuchaj.
       I jak zawsze nie posłuchałam. Wniebowzięta podniosłam oczy- i to, co zobaczyłam, odtąd prześladowało mnie w koszmarach. W koszmarach... I jednocześnie najpiękniejszych snach.
       Nic się nie zmienił. Te same piwne, lekko żółtawe oczy, te same ciemne włosy, ta sama twarz. Alex.
       -Nie. Posłuchaj mnie wreszcie!- silnym gestem odrzucił mnie w tył. Wpadłam na ścianę, zataczając się lekko.
       Gdy uważniej się przyjrzałam, zobaczyłam nie piwne, ale brązowe oczy, ściągnięte gniewem. Nie ciemne, ale prawie czarne włosy. Cały emanował chłodem, a łzy, o których myślałam, że wziął je na siebie, wolno wsiąkały w czarną bluzę.
       -Ja... Ja cię nie znam.
       To wstrząsnęło mną najbardziej. Ale jeszcze nie rozumiałam, co się stało.
       -Alex, gadasz bzdury. Jak możesz mnie nie znać? A niedzielne wypady za miasto, podkradanie pierniczków w święta, sanki... - mówiłam, podkreślając łączącą nas więź ukochaną porą roku.
       -Wszystko prawda... Tylko że nie o to chodzi.
       -Alex...
       -Kylie. Zrozum. Minęło pięć lat. Ty... Ty się zmieniłaś.
Nagle cała prawda dotarła do mnie ze zdwojoną siłą. To nie był już mój Alex. To nie był już mój ukochany przyjaciel.
       -Ja się zmieniłam? Przecież ja... - cicho wyszeptałam, czując zimno, które biło od niego.
       -Tak!- wybuchnął wreszcie. -Tak! Tyle razy cię widziałem... Tyle razy ty widziałaś mnie, nawet nie wiesz jak się czułem, patrząc na ciebie w nowych szatkach! I nie chodzi mi o kożuszki i kozaczki!
       Chodzi mi o twoją przeklętą dumę, pychę! Ani razu nie spojrzałaś na mnie!
       -Słucham...?- Wysyczałam cicho, rozeźlona jego fałszywymi zarzutami. -Nigdy od pożaru cię nie widziałam! Tysiące razy byłam na grobie rodziców, na grobie twojej rodziny i zastanawiałam się, gdzie jesteś ty! Miesiącami przesiadywałam na marmurze! Gdzie byłeś wtedy? Dlaczego się nie pokazałeś? Wiesz, ile płakałam? Uważasz się za mojego przyjaciela, a aż tak mało mnie znasz?
       - Chodzi o to, Kylie... Że ja już nie uważam się za twojego przyjaciela.
       -Alex, ja cię... - krzyknęłam, dopiero zdając sobie sprawę z tego co mówię. - Tęskniłam. – powiedziałam cicho, powstrzymując się od powiedzenia czegoś więcej.
       Spojrzał zimno i otworzył drzwi. Zaparło mi dech. Niezdolna się poruszyć, tkwiłam pod ścianą, obserwując, jak, jak w zwolnionym tempie, trzaska drzwiami.

       Teraz siedzę na swojej starej kanapie, w malutkim pokoiku dzielonym z moją dobrą koleżanką, Natalie. Ale dziś nawet ona jest na mnie wściekła za zgłoszenie się za Aishę.
       Siedzę, na kolanach mruczy mi Halt- jak on może być tak bezczelnie szczęśliwy, gdy mi wali się cały świat? Ale jest jedyną istotą, która mnie kocha- choć może raczej moje śniadania i kolacje- teraz jeszcze bardziej to doceniam...
       W myślach analizuję wspomnienia, najdawniejsze i te jeszcze świeże. Słyszę głos Alexa... Kilka razy nazwał mnie pełnym imieniem, ani razu nie użył zdrobnienia, którym zwykł mnie nazywać. Ani razu.
       Ale nie to było najgorsze. Przypomniałam sobie dziewczęcy śmiech z jego pokoju, jego słowa, które są zbyt bolesne dla mnie, i cała ta Freya... Jak potem zobaczyłam, sto razy śliczniejsza ode mnie- rudoblond włosy z miedzianymi refleksami, blada cera, ciemnoniebieskie, duże oczy i gęste rzęsy. Nic dziwnego, że to ją woli- szczerą, piękną dziewczynę, której ręce są tak samo poobcierane od pracy jak jego, której czoło nauczyło się już marszczyć w trosce o przetrwanie. Trosce o niego.
       Ciepłe, ciche krople spadały powoli, Halt miauknął z wyrzutem, gdy na jego futerko spadł deszcz łez. Nic na to nie poradzę- pomyślałam.
       Nagle ktoś zapukał do moich drzwi. Szybko, zdecydowanie. Serce zabiło mi mocniej, ale gdy drzwi się uchyliły, ujrzałam wykrzywioną złością twarz Aishy i jej koleżanek.
       -Ty mała (słowo nienadające się do przytoczenia)! Zabrałaś mi wszystko, ty (cenzura) !
Niewiele myśląc, oceniłam swoje szanse. Było ich sześć, ja jedna w małym pokoiku. W dłoni Aishy ujrzałam błysk stali.
       Otworzyłam okno, przeżegnałam się, i wiedząc że jeśli zostanę w pokoju, na pewno skutki będą gorsze złapałam Halta, który z rozdrażnieniem natychmiast mnie podrapał, po czym ugryzł do krwi w kciuka. No, trudno.
       Zamykając oczy, skoczyłam z 4 piętra. Jako że było lato, nie było niczego, co zamortyzowałoby mój upadek… Więc grzmotnęłam wszystkimi kośćmi, mięśniami, i co tam jeszcze może w ciele boleć o twardą ziemię. Zdając sobie sprawę, że nie mogę leniuchować, wstałam, czując każde ścięgno w sobie, każdą komórkę. Lewa ręka dziwnie pyknęła i okropnie boli, więc prawdopodobnie ją wybiłam. Spadłam dość równomiernie, na brzuch, więc aż tak wielkich szkód nie było.
       Pobiegłam do jedynego znanego mi bezpiecznego miejsca. Do mojego starego domu, który- jako że był bliźniakiem- dzieliliśmy z rodziną Alexa. Nie myśląc o nim, wkrótce znalazłam się w moim, niebieskim pokoju pełnym… Nie, on był pusty. Bez śladów czyjejkolwiek obecności, z mebli została jedynie lampka stylizowana na dużą świecę i mała, niewygodna kanapa.
       Rzuciłam się na nią. Jeszcze nie płakałam. Halt dawno poszedł w swoją stronę, w końcu te mieszkanie zna jak własną … Hm, własne futro? Taaa.
       Po kilku minutach ciszy, chłonięcia wspomnień zaczął się smutek. Najpierw łzy, ciche i spokojne. Potem już nie wytrzymałam, szloch sam wyrywał się ze mnie. Byłam tak zrozpaczona, że nie usłyszałam kroków… Kroków do moich drzwi.
       - Co się tu dzieje… - zamarłam. Ten głos znałam aż za dobrze.
       - To ty…? – zapytałam.
       - Kylie?! Po co tu przyszłaś? Masz teraz piękny pokoik, a no i pewnie masz trening- Alex wyrzucał z siebie słowa gorzko, bez tchu, bez litości.
Nie odpowiedziałam. Wiedziałam że ma rację- na złość właśnie omijał mnie trening noży, który lubiłam najbardziej, o ile można tu mówić o lubieniu.
       - Po co tu przyszłaś, do jasnej… - i wtedy zobaczył że płaczę. Przez zasłonę łez zobaczyłam, że jego oczy łagodnieją, spojrzenie mięknie, a ramiona się otwierają. Potem czułam już tylko wszechogarniające ciepło. Wyraźnie czułam różnicę między jego przytuleniem za sceną, nieszczerym, i po to, „żebym nie była smutna”. Teraz wiedziałam, że to on, znowu wrócił. Na ile, nie wiem. Ale zamierzałam korzystać z jego uległości, z tego, że coś w jego sercu drgnęło.
       - Pamiętasz te brązowe, stare łyżwy, na które zawsze tak narzekałeś? – zapytałam cicho, jego bluza tłumiła moje słowa.
       - Bo mnie uwierały, mówiłem ci tysiąc razy! – wyszeptał w moje włosy. – Pamiętam, Lie, wszystko pamiętam…
       Nareszcie mam swojego Alexa z powrotem. To on.
       - A pierniczki z kroplą lukru z piekarni, jeszcze gorące od…
       - Od Kernsa? Pamiętam. Wszystko pamiętam. – ledwo słyszałam jego słowa, pijana szczęściem. – Ale… Myślałem, że…
       - Że co?
       - Że się zmieniłaś. Popatrz mi w oczy – odgarnął mi grzywkę i poważnie wpił się w moje tęczówki. – Czy naprawdę nie wiedziałaś, że przeżyłem?
       - Nie. – odpowiadam bez chwili wahania, przetrzymując próbę sprawdzania źrenic. Ironia… Kiedyś ja badałam tak, czy nie zeżarł mi pierniczka. Zawsze zżerał, ale nie o to chodziło.
       - Gdzie jest Freya? – zapytałam. I popsułam wszystko.
       - A co cię to obchodzi? W ogóle, znasz ją?
       - Na tyle, żeby nienawidzić…
       - Jak to, nigdy mi o tobie nie mówiła!
       - Bo ona mnie nie zna. Wystarczy, by potrafiła wywołać u ciebie szczery uśmiech, prawdziwy śmiech.
       Nie odpowiedział. Nagle poczułam się zagubiona, poczucie bezpieczeństwa wywietrzało jak eter. Ciepło zlodowaciało, jego ramiona nie były już moim schronieniem. Odsunęłam się, czując, że wszystko zepsułam tym jednym głupim pytaniem o Freyę. On nigdy nie był o mnie zazdrosny, zawsze był tylko kochanym, najlepszym przyjacielem. Ja kiedyś także cieszyłabym się z jego szczęścia, ale dziś, gdy wreszcie go odzyskałam, nie mogę. Jak się okazuje, odzyskałam, by stracić.
       Wstałam z kanapy, nogą przerywając kabel lampki. W pokoju zgasło światło, byłam jak ranne zwierzę, krążące wokół pułapki. Wybiegłam z pokoju, za pierwszym razem czołem trafiając w futrynę.
       Au.
       Potem poślizgnęłam się na schodach, uderzając w wybity bark. I wtedy silna dłoń przytrzymała moją, nie pozwalając spaść. Nie widziałam jego oczu, a więc cała moja „jasnowidzowa” moc nie działała. Jak się okazało, nie była potrzebna.
       Moją ręką szarpnęła jakaś siła, podrywając mnie na nogi. Wtedy zobaczyłam lśniące w ciemności, dziwnie wilgotne oczy Alexa.
       Wypuścił moją dłoń ze swojej, nie łudziłam się. Już miałam się odwrócić, gdy złączył nasze ręce. Najpierw delikatnie, bez pośpiechu przytulił mnie, lekko dmuchając mi we włosy, jak wtedy gdy byłam mała. Wtedy tego nienawidziłam, teraz upajałam się tym uczuciem.
       Gdy przytulał mnie coraz mocniej, nie chciałam niczego. Tylko zostać tak, na zawsze. Jedyna osoba (sorry Halt, przeskoczyłeś z osoby na, jak przedtem, durnego zwierzaka) która się o mnie troszczy. Ta sama ręką, która powstrzymała mnie przed upadkiem lekko podniosła moją brodę. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Nie brązowe, ale piwne, lekko żółtawe. Na twarz spadały mu kosmyki, nie czarne, ale ciemnoorzechowe. Wiedzieliśmy o sobie wszystko, z wyjątkiem pięciu lat. Najdłuższych w moim życiu, okropnych lat. Wyczytałam z jego oczu, że i on cierpiał. Więcej nie trzeba mi było.
       Nasze twarze powoli zbliżały się do siebie, czułam magię prawie materializującą się między nami, gdy pomyślałam, że wcale nie jest ze mną tak łatwo. Prawie dotykając wargami jego ust, delikatnie wyswobodziłam się z jego uścisku. Nie protestował, czułam jak wstrzymuje oddech w oczekiwaniu.
       I nagle wymknęłam się mu, tak jak tysiące razy wymykałam się, bojąc się że za coś mnie skrzyczy.
       Uciekłam, cicho śmiejąc się, ale mój śmiech rozbrzmiewał po całym domu w absolutnej ciszy. Zbiegłam po schodach, kiciając na Halta. Już miałam uciec do Ośrodka, gdy nagle z mgły wyrosła przede mną wysoka postać.
       - Zapomniałaś już, że zawsze cię doganiałem?- w jego głosie słyszałam drgające dźwięki rozbawienia. Ale złudzenie śmiechu opadło, gdy, nie dając mi znowu uciec, stanowczo i mocno pocałował mnie. Magiczna chwila trwała, elektryczność pomiędzy nami skrzyła się, a ja zagłębiłam się w jego ramionach.
       I znów nie dałam mu się nacieszyć tryumfem, szybko wyślizgując się z jego objęć.
       W drodze do Ośrodka towarzyszył mi Halt, czemuś ciągle miauczący i z wygiętym w znak zapytania ogonem, napuszonym jak szczotka.
       Przypomniałam sobie, dlaczego stąd uciekłam. Aisha i reszta na pewno nie dadzą mi spokoju, a do Alexa przecież nie wrócę.
       Szybko podjęłam decyzję, wsadzając Halta pod pazuchę i biegnąc w stronę sceny, na której poznałam swoje przeznaczenie.
       Gdzieś musieli mieszkać nasi styliści i ta durna baba od losowania. Mieliśmy się poznać rano, ale to chyba sytuacja wyjątkowa. Zapukałam do budynku za sceną. Po kilku kopnięciach w drzwi (pukanie nie działało) otworzyły się, a ja osłupiałam na widok albinosa (blade oczy, cera i usta) z czerwonymi, kapitolińskimi włosami.
       - Garry, debilu, mówiłem że nie mam więcej flaszek (cenzura) musisz mnie po nocy (bip) budzić...?
       Aha.
       - O, (cenzura)! Ty jesteś Kylla, taa.? Sorry maaaała - ziewnął- ale zabalowałem trochę wieczorem. A w sumie to - przetarł czerwone, zaspane oczy - (bip) czecia w nocy jest!
       Aha.
       - Bo ja... Bo ja nie mam gdzie spać. - wybąkałam nerwowo, czując, jak głupio to musiało wyglądać. Podrapana, poobijana dziewczyna przychodzi do pijanego faceta o "czeciej" w nocy i mówi że nie ma gdzie spać.
       Aha...
       - O. Ale mała, wiesz, mojego mieszkanka to ci nie polecam, bo (cenzura) nietrzeźwy trochę jestem, i co potem będzie to za siebie nie ręczę...
       Stałam, porażona absurdem zaistniałej sytuacji. Mężczyzna ziewnął, podrapał się po czerwonych włosach i zatrzasnął mi drzwi przed nosem.
       Spoko.
       Chwilę po zamknięciu drzwi albinosa okno obok się uchyliło, a w środku zapaliło się małe światełko.
       -Widzę, że poznałaś już Caine'a. - głos popłynął zza już otwartych drzwi, a gdy tam spojrzałam, zaniemówiłam. Przede mną stał najprzystojniejszy chłopak, jakiego w życiu widziałam. Miał czarne włosy, jasnoniebieskie oczy i ciemne, wyraźnie zarysowane brwi. Głos miał przepiękny, niski, ale w sam raz dla jego wieku, który oceniałam na jakieś 20 lat.
       - Jestem Seth. - powiedział. - Jeżeli się nie mylę, a ty jesteś Kylie, to jestem twoim stylistą.
       - Taaak. - powiedziałam, wpatrzona w niego jak w obrazek, albo jak cielę na malowane wrota.
       - No dobra, a tak serio to niestety nie jestem twoim stylistą.
       - Nie? To kim? I dlaczego niestety?
       - Nie, jestem... Wiem że to zabrzmi głupio, bo nie wyglądam- ale jestem twoim, waszym mentorem.
       - Mentorem? - parsknęłam śmiechem. - A ile masz lat?
       - 23. - odrzekł. Blisko byłam. - Wygrałem mając 16 lat, skoro ty masz 15, masz prawo nie pamiętać. A niestety dlatego, że będąc twoim stylistą, zawsze byłbym blisko ciebie.
Zamurowało mnie.
       -A, i proszę, mów mi Seth. - uśmiechnął się olśniewająco.- Słyszałem, że nie masz gdzie spać. Ok, nie pytam- powiedział, obserwując moją zagubioną minę- ale na serio nie radzę ci spać u niego, natomiast ja w pokoju mam łóżko i tapczanik. Jeżeli zechcesz, chętnie odstąpię ci łóżko.
       Gdy odzyskałam mowę, zaczerwieniłam się i cicho odparłam, że nie chcę nadużywać jego gościnności i prześpię się na tapczaniku. Zaproszona gestem, weszłam do sporego pokoju.
       Przestawiliśmy tapczanik w kąt, blisko wyjścia.
       Wciąż oszołomiona, podziękowałam pięknemu Sethowi za gościnność, bo oddał mi jeszcze jedną ze swoich poduszek.



       Minęły już dwa tygodnie, odkąd zgłosiłam się na trybutkę, i czuję, że to był najlepszy czas mojego życia. Poznałam Setha! No, i dowiedziałam się, że Alex żyje. Jest cudownym przyjacielem.
       Poznałam też Derecka i Holly, zawodowców z 2, z którymi mamy się sprzymierzyć. Nie za bardzo ich polubiłam, ale Seth kazał mi być z nimi w sojuszu. Jest taki mądry i przewidujący... Ech. Szkoda, że nasze spotkania nie mogą być bardziej prywatne- tylko takie 'służbowe'- bez Alexa. Jest świetny, ale nigdy nie zostawia mnie samej z Sethem- cóż, pewnie chce się jak najwięcej nauczyć.
Rozmyślając, usłyszałam ciche pukanie.
       - Proszę.
       - Kylie...? Mogę? - do środka wsunęła się głowa Setha.
       - Jasne! - podekscytowana, kopniakiem otworzyłam szerzej drzwi.
       Wszedł, tupiąc glanami i ciężko opadł na kanapę obok mnie.
       - Trudno zastać cię samą- zauważył. - Ale udało się.... Wiesz, Kylie, nie będę przeciągał. Zakochałem się w tobie już wtedy, gdy przyszłaś, bo nie miałaś gdzie spać. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem że to prawdziwa miłość.
       Zszokowana, obserwowałam jak przysuwa się coraz bliżej, jego oczy błyszczały nienaturalnie. Nasze twarze dzieliły centymetry i z dreszczem czekałam na jego poczynania.
       Ale Seth zamiast romantycznie pocałować mnie i przytulić, odczekał chwilę i odsunął się, a z kieszeni wyjął mały świstek i długopis.
       - Wiem, że mnie kochasz. - powiedział. - Podpisz się tu, a nic nie stanie na przeszkodzie, byśmy...
       Zamroczona, ledwo słyszałam, co mówił. Chociaż niemal całkowicie przyćmiło mi rozum, jakaś część zdrowego rozsądku jednak ocalała, i nagle się ocknęłam. Zrozumiałam, że człowiek, którego praktycznie nie znam, który od dwóch tygodni mnie podrywa, proponuje mi miłość w zamian za jakiś papier. Niewiele myśląc, odskoczyłam od niego, wyrywając mu papier z ręki. Zaklął cicho i zaczął mnie namawiać do podpisania.
       Szybko rozłożyłam świstek i przeczytałam, że niżej podpisana Kylie Kies zapisuje absolutnie cały swój majątek włącznie z kotem Haltem Sethowi Edickowi w testamencie. Rozwścieczona, porwałam " mój testament" na kawałki.
       - Ufałam ci. Ty ... Ech. No i po kiego ci Halt? - zapytałam zdezorientowana.
       - Polubiłem tego zwierzaka.
       To, co było potem, pamiętam niezbyt dokładnie- wiem, że strzeliłam go w mordę i uciekłam z pokoju.


       Dziś jest ten dzień. Stoimy, ubrani przez Garry'ego, Caine'a i Lisę w durne stroje naszego dystryktu.

       Już po wszystkim. Prezentacja się odbyła, byliśmy grzeczni na wywiadzie, wszystko wyszło tak, jak chciała Lisa.


       Wstałam ledwo żywa ze zmęczenia. Nie spałam całą noc. Jak we mgle poszłam na śniadanie, czując że zaraz zwymiotuję. Potem Lisa i Caine ubrali mnie w czarny, standardowy strój trybutki, a Garry zrobił jakiegoś koka z moich warkoczy.
       Stoimy na tarczach, czuję prawie materialne wsparcie Alexa, który obok przygotowuje się do biegu. Jego piękna twarz ściąga się w skupieniu, gdy analizuje sytuację. Opuścili nas już, wokół nas rozpościera się pustynia, przetykana pasmami dżungli.
     
       Głos komentatora wyjaśnił nam wszystko, co było do wyjaśnienia. Tarcze drgnęły. Gong rozbrzmiał, ogłuszając nas na chwilę, a pole elektryczne nad naszymi tarczami zawirowało i znikło z cichym pyknięciem. Kilka kroków ode mnie leżał nóż- jeden z moich ulubionych broni, długi, wąski, zakrzywiony. Znalazłam też kilka małych, do rzucania. Zwinnie jak kotka prześlizgnęłam się między walczącymi, zabierając noże, które najbardziej mnie interesowały, gdy nagle zobaczyłam plecy Alexa, jego ciemną czuprynę i celującą w niego blondynkę. Już, już wypuszczała strzałę, gdy zza mnie ze świstem wyleciała druga, zabijając trybutkę na miejscu. Holly stała za moimi plecami, a Dereck już biegł do Alexa. Chwycił po drodze niedużą butelkę wody i szybko podążał w stronę mojego przyjaciela.
       Złapał go za kołnierz i szybko pociągnął za sobą. Uciekliśmy w drugą z kolei dżunglę. Gdy znaleźliśmy odpowiednio wysokie drzewo, Dereck szybko jak wiewiórka wdrapał się na górę, chcąc zobaczyć przebieg walk. Chyba po raz pierwszy zawodowcy nie zrobili totalnej rzezi przy Rogu… Ale sądząc po komentarzach Derecka, inni wyraźnie to nadrabiali.
       Rozłożyliśmy zapasy. Okazało się, że prócz moich noży mamy dwie butelki z wodą, nieprzemakalny plecak z latarką w środku oraz zabrany przez Alexa nóż prawie tak długi, by zasługiwał na miano miecza. Holly, rzecz jasna, zdobyła duży łuk.
       Ustaliliśmy warty, po czym każde z nas starało się zasnąć. Holly stała na straży, słyszałam miarowe chrapanie Derecka, gdy zabrzmiał głos oznajmiający, kto zginął. Nie żyło aż dwanaścioro trybutów, w większości z ostatnich dystryktów.
       Mimo donośnej informacji żadne z nas się nie poruszyło. Albo prawie żadne... Ujrzałam, że Alex, oparty dotąd o drzewo wstaje. Nie biorąc ze sobą nic, odszedł nieco głębiej w las.
       Ja... Sama nie wiedziałam, jak się czułam. Niby powinnam czuć się zdradzona przez Setha, odepchnięta, zrozpaczona- ale w duszy miałam dziwną lekkość. Siedziałam, ramionami obejmując kolana, gdy nagle intuicja kazała mi iść za Alexem. Ruszyłam jego śladem, uspokajając Holly gestem.
       - Alex... - szepnęłam cicho, wyczuwając jego obecność. Nie odpowiedział. Zawołałam pół tonu głośniej, gdy z lewej rozległ się zimny szept:
       - Nie wrzeszcz tak. Sprowadzisz nam na głowę innych.
       Choć był zły, ucieszyłam się, że go znalazłam. Po omacku podeszłam do źródła głosu. Prawą ręką delikatnie przegarnęłam powietrze, trafiając go w nos.
       - Dzięki. - powiedział cicho, krzywiąc się w świetle księżyca.
       Zauważyłam, że na jego policzkach widnieją mokre ślady, a włosy miał potargane dosłownie w każdą stronę. Podeszłam bliżej, klęknęłam i wierzchem dłoni otarłam łzy z jego oczu.
       - Zostaw. Nie chcę... Być nagrodą pocieszenia Pokłóciłaś się z Sethem, tak?! Czy zrozumiałaś, że możesz nie wrócić do ukochanego Setha i postanowiłaś znów zabawić się mną?!
Wiedział, że gada bzdury. Wiedziałam to i ja, w chwili, gdy tylko powiedział to na głos.
       - On mnie oszukał... Chciał tylko mojego... Domu, wszystkiego co mam, gdy zginę. Próbował podsunąć mi do podpisania testament... - nie tłumaczyłam się, czułam instynktownie, że by nie uwierzył. Po prostu zrelacjonowałam mu całe zdarzenie.
       - Och, to takie słodkie! I co, zrozumiałaś, że kochasz mnie? - wyszeptał z sarkazmem.
       - Nie. Wiedziałam to od zawsze, ale wczoraj dopiero się ocknęłam. Daj mi drugą szansę.
       - Ty nic nie rozumiesz? Drugą miałaś dwa tygodnie temu, a codziennie, gdy patrzyłem jak łasisz się do Setha i próbujesz mnie odtrącić, każdy ten dzień to setki nowych szans! Wiedziałem, że on cię nie kocha, i chciałem żebyś sama to zrozumiała. Ale chyba się nieco pomyliłem...
       - Nie. - Nie mówiąc nic, siedzieliśmy obok siebie. Nagle poprosiłam dziecięcym głosem:
       - Przytul mnie. Proszę.
       Spojrzał na mnie, jakby zobaczył mnie pierwszy raz w życiu. Poprosiłam drugi raz przysuwając się do niego. Najpierw z wahaniem uniósł ramię i położył je na moich plecach. Oparłam się o niego, a potem prawie przestałam oddychać, gdy wreszcie objął mnie silnie, chroniąc przed światem.
       - Wiesz... Nie zrozumiałeś. Nie chciałam drugiej szansy pokochania ciebie, bo to już mi niepotrzebne. Chciałam dostaç drugą szansę na poznanie cię od nowa. Każdy dzień, i chwila, gdy myślałam że nie żyjesz, każda drobina czasu jest ważna. Dla mnie.
       - Dobrze. Ale w zamian żądam tego samego, i jeszcze więcej.
       - Żądasz, mówisz? Zobaczymy, co z tego żądania wyjdzie. - zaśmiałam się, szczęśliwa.
       Wtuliłam się w niego, a on, dmuchając mi we włosy opowiedział wszystko. Nie ukrywał, że często był szczęśliwy. Nie pominął poznania Freyi, ani zauroczenia nią. Ja też przekazałam mu te pięć lat suchymi słowami, które nie mogły oddać mojego smutku. Ale u mnie, aż do czasu Setha nie było takiej "Freyi". Nie reagował jakoś specjalnie radośnie, ale wiedziałam, że się cieszy. Znów byliśmy parą kilkulatków, którzy nie mieli przed sobą tajemnic. Do tej całej sielanki brakowało tylko Halta, naszego błękitnego domu i spokoju. Jak na złość, zamiast Halta mieliśmy zmiechy, zamiast domu- arenę, a o spokoju nie było nawet mowy. Mimo to wiedziałam, że Alex będzie mnie chronił, dlatego w końcu usnęłam, oparta o niego.
       Za kilka godzin zbudziły mnie wystrzały armatnie, jeden po drugim. Były ich cztery.
       Oszołomieni, poderwaliśmy się z ziemi, czując wiszące w powietrzu niebezpieczeństwo. Dlaczego tyle osób zginęło naraz? Wdrapaliśmy się na drzewo, maskując, jak się dało. Chwilę później zobaczyliśmy szóstkę poranionych trybutów, pięciu chłopców i jedną dziewczynę, władczą brunetkę o morderczym wzroku.
       Szybko obliczyliśmy, że skoro wczoraj zginęło dwanaście osób, dzisiaj cztery, to żyła nas jeszcze ósemka. Schyliłam głowę, bo choć nie lubiłam Derecka i Holly, w pewnym sensie zginęli, broniąc nas.
       Z rozmowy, którą toczyli trybuci na dole dowiedzieliśmy się, że całą ósemką postanowili napaść na najgroźniejszych- zawodowców- i ich wyeliminować. Nie wiedzieli, gdzie jesteśmy my, ale zamierzali nas odszukać. "Oo, - pomyślałam sobie- role się odwróciły. Ale dlaczego wyszkoleni zawodowcy przegrali ze zwykłymi trybutami i dlaczego zabili tylko dwójkę?"
       W chwili, gdy o tym pomyślałam, poczułam, że Alex ze świstem wciąga powietrze i szturcha mnie w bok. Podążyłam za jego wzrokiem, dokładniej przyglądając się ocalałym i poczułam ukłucie strachu. Mieli na sobie stalowe płyty, które, choć zrobione nieporadnie, na pewno świetnie ich chroniły. Każdy miał przynajmniej dwa noże, łuk, a dziewczyna i jeden z chłopców- topory.
       - Eve? - jeden z chłopców zwrócił się do przywódczyni. - Co zrobimy, jak już ich znajdziemy?
       - Oj Cal, nie bądź taki... Niecierpliwy. - zamruczała, zatrzymując się. - Hmm... No właśnie, Sam, co zrobimy? - Chłopak o jasnych włosach, silnie zbudowany i chyba dość rozgarnięty odezwał się:
       - No nie wiem. Może to, co powinniśmy zrobić teraz? - porozumiewawczo spojrzał na Eve.
       Dziewczyna powoli wstała, z cichym szelestem wyciągnęła długi nóż i z lubością pogładziła go po ostrzu.
       Cal, ten który wcześniej pytał, cofnął się z przerażeniem. Eve podeszła do niego, przyparła do drzewa i prawie niedosłyszalnie szepnęła:
       - Jeśli będziesz grzeczny, i wytropisz nam tamtą dwójkę, może będę miła. Jeśli ich nie znajdziemy... - cicho przesunęła zębatym ostrzem od czoła po policzek Calowi. Krew zalała mu oczy, mrugał gęsto, jednocześnie gorliwie kiwając głową.
       Już przymierzałam się do rzutu, nie spudłowałabym. Gdyby nie Alex, powstrzymujący moją dłoń. Strząsnęłam niecierpliwie jego rękę, ale zasłonił mi nią usta, a drugą mocno przytrzymał mói nóż.
       - Uspokój się. Ciii... To właśnie jest cel Igrzysk. To przez uczucia ginie połowa trybutów. Jeśli ją zabijesz... Myślisz że jej chłopak i reszta, nawet ten Cal, myślisz że dadzą nam spokój i podziękują? - wyszeptał.
       - Nie. - wyswobodziłam się z jego uścisku. - Nie pozwolę im zmienić się w robota.
       - Lie, to nie o to chodzi! Teraz nie możesz tego zrobić! Póki nas nie znajdą, chłopak jest bezpieczny!
       Moja ręka zadrżała.
       - Lepiej się przygotujemy, napuścimy ich na fałszywy trop!
       Uległam. W jego oczach zobaczyłam troskę, a nie obojętność. Nigdy nie zostanie pionkiem w Igrzyskach.
       Poszli po kilku minutach. Zobaczyłam, że ten cały Cal wcale nie jest taki niewinny, fantazyjnie opowiadał, co zrobi nam, gdy nas znajdzie.
       Gdy nie było już po nich śladu, bezszelestnie zsunęłam się z drzewa i usiadłam nieco dalej. Nie mieliśmy już nic- jedzenia, picia, broni- prócz kilku noży.
       Znowu ciche kroki, kołysze się na piętach, idzie pewnie, zdecydowanie.
       Usiadł obok mnie.
       - Chodź tutaj. - przygarnął mnie, ale odwróciłam głowę. Westchnął, ale nie nalegał.
       - Dlaczego to się musi dziać? Czemu musimy się zabijać, patrzyć na śmierć innych? - zabawne, czysta ironia- zawodowiec brzydzi się zabijaniem.
       Westchnął po raz drugi. Przytulił mnie mocniej, ale zaprotestowałam. Wreszcie spojrzałam mu w oczy, ich kolor został zmącony, zmęczenie i troski zrobiły swoje. Nie uciekł wzrokiem, odpowiadał mi bez słów.
       - Czy rozrywka Kapitolu jest warta naszych żyć? Dlaczego...
       Cały czas patrząc mi w oczy, zbliżył twarz do mojej.
       - Wiem, że to nie tak powinno być. Wszystko jest nie tak! Ale mam ciebie, i dla ciebie nie mam zamiaru się poddawać. Rozumiesz?
       Tak. Zapomniałam o czymś- nie mieliśmy jedzenia, picia, ale mieliśmy siebie. Nawet w tak żałosnym położeniu umiałam docenić jego niezłomność.
       Nagle tuż obok nas opadł mały spadochronik z pojemnikiem w koszu. Wyciągnęłam rękę, otwierając pojemniczek i ujrzałam w środku butelkę, pustą, której szyjkę zajmowało jakieś dziwne urządzenie.
       - To filtr! - wykrzyknął radośnie Alex. - Możemy pić nawet zatrutą wodę, a filtr ją przeczyści!
Nie czułam wyrzutów sumienia co do Setha, po prostu byłam mu wdzięczna. Dziękowałam mu za prezent i myślałam, ile musiał się narozmawiać ze sponsorami.
Noc zapadła szybko, na niebie pojawiła się twarz Derecka, Holly i dwójki dzieci z 7 i 12 dystryktu.
       - Będę cię pilnował, śpij. - Alex jak zwykle chciał się mną opiekować, ale znów sen zmorzył nas oboje.
       Obudziliśmy się, głodni i spragnieni, i ruszyliśmy w prawo, jako że tamci poszli w lewo.
       Szliśmy długo, aż znaleźliśmy ciemnozieloną, podejrzaną rzeczkę. Używając filtra, napiliśmy się, po czym udało mi się upolować jednego całkiem sporego ptaka.
       Po skromnym posiłku ruszyliśmy dalej. Ściemniło się, gdy nagle usłyszeliśmy szmer rozmowy.
Serce mi zamarło, ale Alex kojąco ścisnął moją dłoń i wiedziałam, że tej okazji już nie przepuści.
Mieliśmy trzy noże, pięć "dzid" zrobionych z naostrzonych patyków, butelkę z wodą, a w plecaku resztę ptaka, który jednak spokojnie mógł wystarczyć nam na cały dzień. Pogłos słów nasilił się, rozpoznaliśmy Sama i innego chłopaka ze świty Eve. Widocznie rozdzielili się, szukając nas.
Spojrzałam na Alexa, który bez słowa pomógł mi wejść na wysokie drzewo, kilka metrów od ziemi. Gdy już siedzieliśmy, podał mi najdłuższy nóż i bezgłośnie powiedział "rzucaj celnie". Uśmiechnęłam się nerwowo, ale w duszy byłam spokojna. Trafię.
       Trafiłam. Gdy tylko zobaczyłam ich, bezszelestnie przesunęłam się bliżej, wycelowałam i trafiłam prosto w serce, a siła wyrzutu przebiła stal. Zdziwiony, Sam osunął się na kolana, wyciągając rękojeść, ale krew już lała się równym strumieniem. Sekundę później rozległ się wystrzał. Chłopak z 4 stanął zdezorientowany- wszystko stało się w okamgnieniu. Ale już opanował się, dobył noża i przygotował łuk. Alex, siedzący nieco dalej wedle planu zsunął się, stając odsłonięty naprzeciw trybuta. Nie czekając, tamten szybko jak wiatr wypuścił strzałę, wycelowaną w serce. Zaskoczony Alex ledwo się uchylił, jednak strzała przerysowała prawie na całej długości jego lewą rękę. Szlag.
Skrzywił się z bólu, ale śmiało cisnął dzidą prosto w nogę, tam, gdzie najbardziej bolało. Chłopak z 4 syknął, gdy długa dzida utknęła mu w łydce na kilka centymetrów. Z opanowaniem jednak wyciągnął ją, plamiąc palce krwią.
       - Zapłacisz za to. - cicho stanęłam za chłopakiem, celując nożem. - Albo nie. Twoja dziewczyna zapłaci. - błyskawicznie odwrócił się w moją stronę, a strzała już leżała na cięciwie. Skąd wiedział, że jestem za nim?!
       Już napinał łuk. Zanim zdążyłam zareagować, jak na zwolnionym tempie obserwowałam, jak strzała leci ku mnie. Mając ułamek sekundy, rzuciłam nożem, celując w głowę. Przed falą bólu zobaczyłam, że nie zdołał się uchylić, a nóż o zębatym ostrzu utkwił w jego twarzy, rozrywając nos, oko i zatrzymując się na czole.
       Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam był wściekły Alex, biegnący do mnie.

       Ocknęłam się z ogromnym bólem w piersiach. Wewnętrzny potwór rozrywał mi wnętrzności, a ja nie mogłam nic poradzić. Ujrzałam, że tuż obok mnie Alex siedzi z mokrą szmatką powstałą z jego bluzy, którą trzymał mi na czole.
       Z trudem uśmiechnął się, był bardzo zmęczony. Nie zważając na moje cierpienie, objął mnie delikatnie, przekazując mi otuchę.
       Nie mówił, że wszystko będzie dobrze, sama czułam, że nie będzie.
       Odgarnął mi włosy z czoła, i cicho powiedział:
       - Zabił... liśmy go. Została nas tylko piątka.
       Byłam zbyt słaba, by odpowiedzieć, ale wyczytał z moich oczu to, co powinien. Nadeszła druga magiczna chwila, po tej w naszym starym domu. Znów to on obejmował mnie i koił moje obawy. Znów zamknęłam oczy, czekając. Potwór we mnie ucichł, zostaliśmy tylko ja i Alex.
       Nagle, przerywając tę cudowną chwilę, na moje kolana upadł balonik. W koszu miał niedużą fiolkę i karteczkę z napisem : "do dna- S.".
       Najpierw wyczułam, że Alex zezłościł się za popsucie tego pięknego momentu na Setha, ale natychmiast pojął, co to jest. Z westchnieniem ulgi wyjął fiolkę z zielono-niebieskim płynem.
       - Pij. - delikatnie przytknął mi do ust buteleczkę, z trudem przełknęłam zawartość. Prawie od razu ogarnęła mnie ciemność.
     
     
     
     

     
     
~~~ oczami Alexa ~~~
       Wmusiłem w nią płyn i zmartwiałem, gdy natychmiast osunęła mi się na kolana. Rozległ się wystrzał...
       O mało co nie oszalałem z rozpaczy. Wyklinając Setha, wyrywałem sobie włosy z głowy.
       - Jak mogłeś?!! Ty... - klęknąłem przy Kylie, odsuwając jej grzywkę z twarzy. Oczy miała zamknięte, usta rozchylone. Podniosłem jej głowę. Moje łzy płynęły po jej twarzy, mój płacz jednak nie potrafił jej obudzić.
       Wiedząc, że widzę ją po raz ostatni, przysunąłem swoją twarz do jej i wreszcie nic nie stało na przeszkodzie, by powiedzieć jej to, jak bardzo ją kocham. Przyciskając sobie Kylie do serca, jednym pocałunkiem przekazywałem jej przeprosiny, prośbę o wybaczenie. Nasze usta znów się stykały, ale nie mogła już tego czuć... Była jak lalka w moich rękach, jak ptak, któremu podcięto skrzydła.
       Ledwo widziałem przez łzy, jednak nie odrywałem się od niej ani na chwilę.
       - Nie oddam jej. - nieświadomie wypowiedziałem to na głos. - Nigdy!
       Wodą z rzeczki obmyłem jej twarz, miała spokojny wyraz twarzy, ale była blada jak nigdy dotąd. Po raz ostatni dałem się ponieść emocjom, gorzko płacząc nad jej głową.
       Nadeszła noc, poduszkowiec nie przylatywał. Pewnie chcieli zabawić się, patrząc jak bronię jej i sam ginę. Bo bez Kylie nie ma dla mnie świata. Zginę przy niej, wtedy będą mogli mnie zabrać. I ją też.
       Położyłem się obok niej, wokół rozstawiwszy pułapki.
       Obudziłem się kilka godzin później, gdy trzasnęła gałązka w jednej z moich pułapek. W krąg ogniska weszła Eve i inny chłopak. Nie zastanawiając się, z łuku Sama natychmiast strzeliłem trybutce w głowę. Trafiłem w prawe oko, Eve z wściekłością dobyła toporu. Wytrąciłem go jej z rąk, kątem oka obserwując, jak jej towarzysz zamierza.się na mnie mieczem. Szybko chwyciłem dziewczynę, zasłaniając się nią jak tarczą. Miecz przeszedł przez nią na wylot, a z jej ust popłynęła krew.
       Chłopak, przerażony wyszarpnął broń z ciała Eve. Wystrzał Nagle zrozumiał jednak, co się stało. Jeden na jednego. On i ja. Wyszczerzył zęby, wymachując mieczem. Już biegł do mnie, celując w serce- gdy nagle jego ręka zadrżała, a z ogromnej rany na piersiach wypłynęła krew.
Pięć sekund wcześniej oszołomiony, zobaczyłem, jak ktoś z tyłu chłopaka wstaje, kasztanowe włosy lśnią, a ręka wykonuje zamach. Idealnie. Prosto w serce, znałem tylko jedną osobę, która tak potrafiła.
       Chwila. Znałem?!
       - Kylie! - krzyk wyrywa mi się z ust, nie zważając na wciąż żyjącego sojusznika Eve biegnę na wprost ciemnowłosej postaci. Tylko z początku wydawała mi się silna, teraz drżała, osuwając się na kolana.
       - To ... To nie była trucizna? - zapytałem, trzymając ją wreszcie w ramionach.
       - A jak myślisz? - za Kylie, dopiero odzyskaną stał trybut, którego prawie zabiła nożem. W jego plecach wciąż sterczał nóż, stał jednak ostatkiem sił.
       Zanim zdążyliśmy zareagować, podniósł zakrwawiony miecz... I upadł, w akompaniamencie wystrzału armatniego. Miecz jednak, upuszczony o sekundę wcześniej spadł, wbijając się czubkiem ostrza w plecy Kylie.
       - NIE! - wrzasnąłem, odciągając ją chwilę później. Za późno.
       Dziewczyna opadła mi na kolana, raz cudem wyleczona, tylko po to, bym zaraz ją stracił. Wszystko zrozumiałem. Seth naprawdę przysłał lekarstwo, ale ja jak idiota biegałem, wyklinając go. Jak mogłem nie sprawdzić tętna, oddechu? Nawet całując ją, nie wyczuwałem w niej życia. A tamten wystrzał na pewno był za Cala...
       Teraz po raz drugi miałem ją na kolanach, ale patrzyła przytomnie. Jeszcze.
       -Zaopiekuj się Haltem… - wyszeptała, po czym ponownie cicho wyrzekła w mój kombinezon:
       - Alex... Ja słyszałam prawie każde twoje słowo, gdy byłam w letargu. Wszystko to, co szeptałeś mi do ucha... Wszystko.
       Zaczerwieniłem się, ale natychmiast zdałem sobie sprawę, że przecież to prawda.
       Wyraźnie chciała coś powiedzieć, ale kaszląc, krztusiła się co chwila. Niewiele myśląc, podnisołem jej brodę jak wtedy, w naszym starym domku. Oboje wstrzymaliśmy oddech, tym razem to ona przejęła inicjatywę. Mocno wtulając się we mnie, pocałowała mnie, tak, jak zawsze chciałem.
       Nacisk jej ust zelżał, do mojej stępionej podświadomości dotarł huk wystrzału, ale cały czas trzymałem ją w ramionach.
       Przyleciały dwa poduszkowce. Jeden dla mnie, jeden dla niej.
       Dla Kylie, mojej ukochanej, z którą znowu muszę się rozstać.


poniedziałek, 16 września 2013

Jestem nikim

     To się zaczęło kilka dni temu.
     Na początku to nie było nic takiego. Budziłem się w nocy z przeświadczeniem, że zaraz coś się stanie. Znacie to uczucie? To oczekiwanie? Wyobraźcie sobie, że budzicie się o czwartej w nocy z sercem zamierającym ze strachu, czekając na coś. Nie wiem na co; nie wiem, co mi się śniło. Nie pamiętam. Była tylko ciemność, nie paliły się nawet lampy na ulicy.
     Wtedy jeszcze uznałem, że to tylko koszmar. Gorzej było, gdy różne rzeczy zaczęły wypadać mi z rąk. Talerze, książki, szklanki.
     Noże.
     Traciłem świadomość tego, co robię. Chwilami przyłapywałem się na mówieniu słów i rzeczy, o których nigdy nie myślałem. Wtedy też jeszcze się nie bałem; i w dzieciństwie miałem krótkie zaniki pamięci.
     Któregoś dnia obudziłem się, na rękach mając krew. Nie było jej dużo ale od razu zorientowałem się, co to. Taki symbol. Nie wiem, skąd się wzięła. Nie miałem żadnych ran, ubrania są czyste. A mimo to codziennie wstawałem z krwią na dłoniach.
     Nie wiem, co się dzieje. Nie jestem sobą. Nie pamiętam rzeczy, które robiłem wczoraj.
     Tracę mój świat.
     Jest coraz gorzej. I to oczekiwanie na coś strasznego. Cały czas boję się czegoś, jak dziecko przerażone ciemnością pod łóżkiem. Moja ciemność czyha na mnie wszędzie.
     Czekam, aż mnie dopadnie.

     Dzisiaj jest ten dzień. Dzisiaj ciemność wyciągnie po mnie szpony. Na ścianie ktoś w nocy napisał: "Nadszedł czas". Mój czas. Dzisiaj dowiem się, czego oczekiwałem przez ostatni miesiąc.

     Widzę go. Cień od kilku godzin podąża za mną, nawet gdy nie widać słońca. Czasem widzę kontury twarzy. I odwracam wzrok, bo przerażenie ściska mi gardło. Boję się wejść do ciemnego pokoju. A jednocześnie chcę to zakończyć.
     Nadszedł czas.

     Cień ma twarz. Moją twarz.
     Już się nie boję. Krew spływa po moich dłoniach. Już nie zasycha. Moje ciało jest gładkie, bez śladu ran czy blizn. A mimo to krwawię. Kąpię się we własnej krwi.
     Cień unosi głowę. Jesteś mój, szepcze.
     Przytakuję.
     Dotyka mnie zimnymi, rozpalonymi palcami. Czuję rozrywające ciało szpony. Dotyka mnie, obiecuje, zapewnia... 
     Dotyka.
     Dotyka, głaszcze, uzależnia. Stoję. Stoję, czekam na to, co się wydarzy. A cień chłepcze moją krew, chowa się, ucieka, by znowu dotknąć. Jego dotyk sprawia mi ból. Cierpię, lodowate gorąco jego pazurów rani mnie, szarpie delikatną skórę, przedziera się przez gąszcz tkanek. Czuję, jak ostrymi szponami rysuje po kości, przecina ścięgna. Cierpię tym szczególnym rodzajem ekstazy, charakterystycznym dla agonii.
     Jest okrutny.
     Ból zagłusza moje myśli, jestem jak zwierzę w potrzasku. Krążę, chcę uciec... Zostaję. Patrzę, jak wysuwa język zza cienkich warg, jak maluje ogniem po mojej skórze, jakby obdartej z naskórka. Moja skóra płonie, przez mgłę, coraz bardziej zasnuwającą mi oczy widzę, jak przezroczyste żyły pulsują, szkarłatne mięśnie i ścięgnq zaciskają i rozkurczają pięści. Zapach świeżego mięsa mnie fascynuje, patrzę na bielejące kreski kości. Widok jego gęstniejącej twarzy hipnotyzuje, cały czas usiłuję zajrzeć mu w oczy.
     Nie pozwala mi na to, wymyka się, wyślizguje, ucieka. Jest niczym dym. Chcę oddać mu wszystko, nie mieć przed nim tajemnic, odsłonić serce. Chcę podarować mu jego bicie, zaspokoić głód - nasz wspólny głód...
     Uzależnia mnie od siebie, rozwidlony język parzy mięśnie, przy zetknięciu z nim krew wyparowuje. Powoli członki odmawiają mi posłuszeństwa, stoję w kałuży własnych łez. Obmywam nimi go...
     Cierpimy razem. Nie wiem, kto bardziej.
     Nie chcę, żeby przestawał. I nie przestaje. Krew wciąż płynie, a on pije, w końcu przywiera do moich ramion, barków, klatki piersiowej, wysysa krew. Jestem już wolny, czysty. A cień ma twarz.
     Teraz mogę patrzeć mu w oczy. Mają wyraz niewinnego dziecka, zagubione. Oczy trybutów. Chcę pomóc mu się odnaleźć.
     Wyciągam rękę, moja dłoń przechodzi przez pustkę. Słyszę szept, zapewnia, że wróci.
     - Kim jesteś - chrypię.
     Cień niknie w mroku, zostawia mnie samego, rozpalonego ogniem, skąpanego we własnej krwi.
     I odchodzi. A ja zostaję, i znowu krwawię. Jutro znowu obudzę się z krwią na rękach. A w nocy znowu zapomnę.

_____________
takie tam nic bo nie mam pomysłów - w najbliżzych dniach dodam jeszcze tę niespodziewankę, a potem to serio nie wiem xD
KRWIIIIIIIIIII
a, i jeszcze - to z punktu widzenia nie wiem kogo, nie Kotnej, nie Pity, nie Hejmicza, takiego pana X c:

niedziela, 15 września 2013

Zawsze wraca

     - Wracaj! Nie wolno ci chodzić samej do lasu! Tak, wiem że masz już siedemnaście lat, ale nadal zabraniam!
     - Katniss, ona jest już prawie dorosła, pozwól jej... - powiedział cicho Peeta, odwracając wzrok.
     - Absolutnie nie! Prim, proszę natychmiast do domu!
     - Katniss... - przygryzł wargę, głos łamał mu się na tym krótkim imieniu. - Chodź, przyjdzie później. Chodź, Rose czeka...
     - Ale Prim... Prim?
     Katniss nagle poderwała głowę, gwałtownie zaczęła rozglądać się wokół domu.
     - Prim! - krzyknęła, rozpacz w jej głosie przywołała wspomnienia. - Prim, wracaj!
     Chłopak stojący obok niej objął ją, delikatnie popchnął ku wejściu.
     - Wróci?
     - Wróci - zapewnił ze ściśniętym gardłem i sercem. - Zawsze wraca.



_______________________
ech ten Pita kuamcobułka.
przepraszam za upośledzone akapity, ale blogger tak mnie irytuje żeachechachech ;_;

Dorosła dziewczynka

     - Śpij - wyszeptał.
     Katniss przetarła oczy, tłumiąc ziewnięcie. Sen, który zamienił się w koszmar, skończył się. Obudziła się z krzykiem, gubiąc łzy wśród poduszek, zachłystując się własnym szlochem. Ale on był.
     Był przy niej, przytulał, odganiał złe myśli. W jego ramionach czuła się małą, bardzo małą dziewczynką. Bezpieczną dziewczynką.
     - Prim...
     - Ćśśś... Wszystko jakoś się ułoży.
     Nigdy nie mówił, że będzie dobrze. Nigdy nie kłamał. Nawet teraz, gdy włosy straciły kolor, kiedy musieli pomagać sobie w najdrobniejszych czynnościach. Nawet teraz jej nie okłamywał.
     Przytuliła się do niego mocniej, znajdując wgłębienie pomiędzy barkiem a ramieniem. Zamknęła oczy, udawała, że zasypia.
     Ale on wiedział, że nie śpi. Wiedział, że jest szczęśliwa - chociaż na chwilę, zapomniawszy o koszmarze. Teraz liczyli się tylko oni.
     Niezgrabnym ruchem odgarnął jej włosy z twarzy, pogłaskał po policzku, uśmiechnął się. Nie potrzebowali słów.
     Było ciężko. Było źle. Bardzo źle. Ale teraz byli razem.
     Katniss też się uśmiechnęła, wyczuwając targające nim emocje. Tak. Było źle.
     Ale Gale jak zawsze jest przy niej.



_______________
takie tam króciutkie. a więc teraz zastanawiajcie się, dlaczego Gale, dlaczego są starzy i dlaczego nie ma słowa o dzieciach Kotnej ;')))))

sobota, 14 września 2013

Kolejny post organizacyjny

     Post będzie dotyczył kilku zmian na blogu c; Jest ich sporo, tak więc będę wymieniać w punktach. Jeśli nie jesteś zainteresowany - przeczytaj chociaż ostatni punkt ;)

     1. Możliwość komentowania BEZ posiadania konta w Google / bloggerze. Od dziś każdy anonim, któremu nie chce się zakładać konta, może bez problemu dodać komentarz, byle tylko zachowywał podstawowe zasady netykiety c; 
Aha - bardzo prosiłabym też o jakiekolwiek podpisywanie się, chociażby imieniem lub inicjałami, jeśli zamierzacie wrócić i czytać dalej c;

     2. Mała zmiana mojego profilu. Jak zapewne zauważyliście, teraz jestem Falka, uczyłam się w "Kaer Morhen", a pracuję na szlaku. Dlaczego zawracam Wam głowę takimi bzdurami? Ponieważ niedawno skończyłam serię Wiedźmina A. Sapkowskiego i jestem po prostu zakochana we wszystkich częściach, postaciach i krainach :d Polecam serdecznie każdemu, tyle że książka bywa czasem dosyć wulgarna, więc... Zastanówcie się xD Mówię to głównie do młodszych, którzy często nie potrafią dostrzec prawdziwego piękna serii, mówiąc że to książka z ulicy. Nieprawda, trzeba ją tylko zrozumieć, potrafić zrozumieć Geralta i innych - jeśli Wam się to uda, przepadniecie w świecie wiedźmina tak jak ja ♥

     3. Comiesięczne ankiety. Czyli w pierwszym tygodniu każdego miesiąca będzie ankieta z kilkoma tematami, w której będziecie głosować na najlepszy pomysł, który postaram się zrobić, bo teraz staram się spełniać wszystkie, ale lekko nie wyrabiam ;_;
PS: Zaczniemy od października c; 

     4. Od dzisiaj po prawej stronie, na samym samiutkim dole, pod archiwum będzie mała "tablica ogłoszeń mnie" - czyli lista książek, które czytam i które są dla mnie inspiracją, piosenka, inny blog, link... Słowem - to, co mi pomaga. Będą tam także (wszystko w formie "tekstu", notatki) ważniejsze informacje dla czytelników, cobym nie pisała pod każdym postem tego samego :)

     5. Mam kilka fanfiction, które dotyczą Harry'ego Pottera. Lepiej byłoby umieszczać je tutaj, z opisem tematyki czy założyć osobny blog? Z autopsji wiem, że na 1423948120 blogów jednej osoby nie chce się nikomu wchodzić, z drugiej strony nie chcę, by powstał tu groch z kapustą ;_; Jakie jest Wasze zdanie?


     Dzięęęękuję za uwagę, dobranoc c;

hejmicz bimbrochlejca

Idzie Effie, wesolutka, kroczki drobi w śniegu
Do Haymitcha tak podąża, do druha swojego.
Otwórz!, wrzeszczy, Bo drzwi roz#@*?elę!
A on bimber chleje.

Effie wściekła już zamarza, bo na dworze sroga zima
i, jak kac po nocnym piciu, tak samo mróz trzyma.
Haymitch! Otwórz, flejo!
A on bimber chleje.

Wreszcie Haymitch, pijaczyna
drzwi otwierać już zaczyna
ale oczki mu się kleją
no i bimber chleje.

klucz przekręcił, klamkę wcisnął -
i jak stał, tak wziął i przysnął.

Effie, lekko już skostniała, szybkę w oknie zbiła
i przez okno się gramoli, patrzy, a tu pijaczyna
na podłodze sobie leży, całkiem pochrapuje
w ręce zaś butelka - flaszce nie daruje.

Effie tchu nabrała w płuca, i jak wrzaśnie, jak nie piśnie
Haymitch zerwał się na nogi - galareta jak nic skiśnie!
dostrzegł Effie, już w ukłony, już się do niej klei
a ukradkiem bimber chleje.

Effie się zarumieniła, nagle patrzy: sople w wodzie
Haymitch krzyczy: Jak nic kradziej, jak nic złodziej
Szybkę w oknie roz#*&lił
i bimberek teraz chleje!

Kobiecinka się speszyła, lecz na pomysł świetny wpadła -
swą różową peruczynę między szkło pokładła.
w domku cieplej się zrobiło, Haymitch zaczął się rozbierać
Effie kwili, przerażona, nie ma gdzie uciekać
drzwi zamknięte, w oknie breja
ale nie ma się co martwić, bo on tylko bimber chleje.

_____________
coś z Haymitchem dla Slendy ;* XDDD tak to właśnie jest jak nadejdzie faza :D
wiem że rytm i dobór słownictwa powalają na kolana, ale ja i tak pozdrawiam z podłogi c':
/wi.
/gynvaelwedd (~ dziecko lodu/ zimy)

Każdy i nikt

     - Katniss?
     Chłopak otworzył drzwi do kolejnego pokoju.
     - Katniss? Jesteś tutaj?
     Odpowiedziała mu cisza. Westchnął, pokręcił głową, delikatnie zamknął pokój. Kurtka myśliwska wisiała na swoim miejscu, ale zniknęły wysokie, skórzane buty jeszcze sprzed czasów rebelii.
     Wiedział, gdzie poszła. Wiedział, dlaczego zostawiła wszystko, wszystkich, dlaczego stara się chwilami odgrodzić od świata. Dlaczego odeszła, nie mówiąc ani słowa, nie przykryła malutkiej Rose kołderką. Wiedział to od chwili, gdy na wołanie odpowiedziało jedynie echo.
     Westchnął znowu. Nachylił się nad łóżeczkiem córki, opiekuńczo okrył jej drobne nóżki kocykiem. Wyciągnął dłoń, chcąc pogłaskać dziewczynkę po policzku - i zawahał się.
     Rose poruszyła się przez sen, gwałtownie wykopując nóżkę spod koca.
     Zdecydowanym ruchem dłoni Peeta otarł łzy, chwycił kurtki i bezszelestnie zbiegł na dół. Uważał, by nie obudzić córeczki.
     Zamknął dokładnie dom, wiedząc, że małej nic złego się nie stanie. Klucz schował do kieszonki, dokładnie ją zasuwając. I poszedł za nią.
     Jak zawsze.

     Jak zawsze siedziała pod starą, częściowo uschniętą brzozą, oparta o biało-czarny pień. Patrzyła w stronę lasu, tam, gdzie od czasu do czasu przemykał się zając lub wiewiórka. Obok niej leżała strzała, której wciąż nie potrafiła wziąć do ręki.
     Cicho podszedł z boku, tak, aby go widziała spod półprzymkniętych powiek i usiadł dwa kroki dalej.
     - Przyszedłeś - stwierdziła sennie. - Po co?
     - Katniss...
     - Po co? Przecież poradziłbyś sobie beze mnie. Ty, Rose...
     Chłopak przysunął się do niej, ostrożnie wyciągają ramiona. Nie poruszyła się, więc narzucił jej na ramiona kurtkę. Zadrżała.
     - Nie chcę sobie radzić bez ciebie - szepnął. - Wiesz, że jesteście całym moim światem.
     - Wiesz, Peeta - zaczęła po chwili, nie zwracając uwagi na jego słowa. - To takie moje drzewo wisielców. Pamiętasz piosenkę o drzewie wisielców?
     - Pamiętam - odparł. Znał ją aż za dobrze.
     - Kiedyś często zastanawiałam się nad tym, kto tu jest wisielcem, kto jest tym czekającym na spotkanie, kto płacze po jego śmierci... I wiesz co? Nic nie wymyśliłam. Bo wisielcem może być każdy, a nie jest nikt. Każdemu brakuje odwagi - powiedziała, a Peetę zmroziła obojętność dźwięcząca w jej głosie.
     W jej pamięci migało tysiące wspomnień. Obrazów. Dzieci, cmentarze, Kapitol, głód, dorośli, Ćwiek, arena, misja ratunkowa... Wszystkie przypominały o jednym. We wszystkich obok niej był ktoś jeszcze, kogo nauczyła się ignorować, zastępować rozmazaną plamą. A zadra, wbita w serce lata temu, wbijała się coraz głębiej.
     Peeta nie był głupcem. Widział w jej oczach tę melancholię, czuł chłód, jaki bił z niej nawet wtedy, gdy spała w jego ramionach. Kiedyś myślał, że miłością zmieni świat. Przynajmniej ich świat.
     - Katniss, kocham cię - powiedział miękko, tak jak zawsze to mówił. Wyciągnął dłoń, pogładził dziewczynę po włosach.
     - Drzewo wisielców - powtórzyła, zamyślona. Uśmiechnęła się do swoich wspomnień, ułamała gałązkę z uschniętego konara.
     A Peeta patrzył. Patrzył, głaskał ją po włosach, uspokajał jak małą dziewczynkę, kołysał. Kiedy chciała coś powiedzieć, może zaprotestować, może odpowiedzieć tym samym, zamknął jej usta pocałunkiem. Nie pozwolił dokończyć, chociaż tak bardzo go to bolało. Cierpiał, gdy widział, jak wiele jest między nimi niedopowiedzeń. A mimo to uciszał ją, nie chciał dowiedzieć się wszystkiego. Wystarczało mu to, że tu jest, że chce go kochać, że codziennie kładzie głowę na jego piersi, usypia niespokojnym snem. Śni koszmary, które mógł przeganiać swoją miłością.
     Peeta nadal myślał, że miłością zmieni świat.

_________________
niby pomysłów brak, ale jak czytam Wasze komentarze i prośby o tematy co do ff, to się jakoś cieplej (a w domu zimno jak w psiarni, tak btw ;-;) i od razu coś niecoś się napisze C;
to opowiadanie oczywiście dedykowane Kotnej, która dłuuugo czekała na choćby malutki urywek (no, akurat malutki :d) Peetniss i wszystkim odwiedzającym ;*
zaczynam też coś o Haymitchu, i coś z yaoi :d
/wi.
/gynvaelwedd (~dziecko lodu /zimy)

piątek, 13 września 2013

Niebo jest blisko

         - Adaaasiu! Adaaasiu! Nie biegnij tak, stań prosto, proszę. Tak. Teraz dobrze. Stój. Nie tak, uśmiechnij się. Mamy wyglądać na szczęśliwych. Uśmiechnij się, synku. No dalej! Pięknie.
           Pstryknął aparat, sztuczne uśmiechy zniknęły z twarzy ślicznej szatynki i malutkiego chłopczyka. Jej morskie oczy zmętniały z powrotem, jego - o nieco ciemniejszej barwie, ożywiły się. Wyrwał się z objęć matki, chłopak stojący za obiektywem powstrzymał uśmiech, choć gorycz zaciskająca usta Annie mówiła wiele. Ale Peeta już taki był. Właśnie pomagał im w comiesięcznym rytuale. Co miesiąc stawał za obiektywem, naciskając guzik, który zawsze kojarzył się Annie z pistoletem.
           Gdy zdjęcia wydrukowano, biegł do domku Annie, stojącego na uboczu, w lesie, i zanosił jej odbitkę. Za fatygę mógł obserwować, jak dziewczyna z dzieckiem na rękach wkłada zdjęcie do pojemniczka ze spadochronem i uruchamia machinę. Póki napotka wiatr, będzie leciał.
           Na co liczyła Annie? Że doleci tam, wysoko, gdzie żadne z nich na razie nie mogło dosięgać? 
Potem Peeta szedł do domu. Słonecznego, jasnego. Chmury gradowe ze wspomnieniami z Igrzysk rozwiewała dwójka dzieci- dziewczynka i chłopczyk, dwójka najcudowniejszych istot na ziemi. Według niego. Gdy Peeta wracał, Annie przeczyła realiom świata. Nie miał racji- ona sięgała nieba codziennie. Codziennie jej twarz rozjaśniał uśmiech, gdy w wymyślnych kształtach chmur dostrzegała wymarzone odpowiedzi. Śmiała się sama do siebie, gdy mały Finnick, nazywany drugim imieniem- Adasiem, biegał wokół, nie pojmując świata. Ona też wciąż się w nim gubiła. 
           Rozdmuchując mlecze i rwąc chabry na płatki doszukiwała się odpowiedzi. Tak, nie. Tak, nie. Tak.
           Czasem został o jeden płatek za dużo, czasem zamiast łodyżki w ręku zostawały liście. Wtedy jasną twarz Annie osnuwały mgły smutku. Smutku, który sama sobie wymyślała, by nie stracić doszczętnie zmysłów. Raz wmawiała sobie, że płacze po rozbitej doniczce z petunią. Obok morze szumiało, kolorem przywodząc na myśl wiele wspomnień...
           Żyła z dnia na dzień, nie wspominając. Bała się wspomnień. Były okrutne. Nawet ich ślub, kolor kwiatów na torcie- w jej wyobraźni lukier miał barwę krwi. 
           Psy, koty, zwierzęta budziły w niej przerażenie. Mimo strachu, kiedyś zastanawiała się często, jak wyglądały tamte zmiechy.
           Teraz Adaś- Finnick miał sześć lat, już kilkadziesiąt zdjęć krążyło po świecie. Annie się nie poddawała, jednocześnie składając broń w zawieszeniu. Gdy życie pukało do jej drzwi, jej odpowiedzią była biała flaga, gdy była w lepszym nastroju- gałązki oliwne. 
           
           
           
           Jej syn nie rozumiał. Miał kilka lat, uczył się czytać, potrafił dosyć składnie mówić. Ale nie rozumiał. No bo jak tu zrozumieć, że to, co widzisz przed sobą, to nie złomowisko, ale czyjś dom, pogrzebany nienawiścią? Jak wytłumaczyć małemu chłopczykowi, że jego tata, którego nigdy nie poznał, nie wróci? I dlaczego? 
           Annie się bała. Po prostu, bała się pytań. I odpowiedzi. Patrzyła w znajome oczy błyszczące w twarzyczce synka i skurcze bólu przeszywały jej duszę. Z każdym dniem była coraz bliżej niego. Z każdym dniem sięgała wyżej gwiazd. Z każdym dniem obserwowano ją z coraz większym niepokojem. Ludzie żałowali jej, a nienawidziła litości. Ale bardziej żałowali Adasia- taki mały, a już dzieciństwo zmarnowane. Nienawidziła współczucia z konieczności.
           Wiedziała, że się nad nią litują, uśmiechając z wysiłkiem, ukradkiem, by znajomi nie widzieli. Nikt już nie pamiętał o misji w Kapitolu, wspomnienia zostały dokładnie zatarte.
           Finnick...? Kim był Finnick? A tak, to ten przystojniak, który w końcu ożenił się z tą świruską.
Dla nich był pustym przedmiotem o dużej wartości materialnej. Czymś, o czym można było plotkować.
Nienawidziła ich za to, i uczyła tej nienawiści Adasia. Wspólnie patrzyli spode łba, gdy ktoś nerwowo pozdrawiał ich, dokładnie teraz się gdzieś spiesząc. 
           Tylko te dwa uczucia jej zostały. Dwa, o granicy tak cienkiej, że prawie niezauważalnej. Miłość, jednocześnie spełniona i niespełniona, do dwóch osób najdroższych jej na świecie. Nienawiść. Do prawie wszystkich, których znała. Niektórzy, jak Katniss czy Peeta nie potrzebowali złudzeń. Potrafili przytulić, wypłakać razem z tobą, nie pocieszali- nie ma sensu. Ale jej dawno skończyły się łzy.
Przychodzili czasem, prawie zawsze osobno. Gdy widziała ich razem, miała ochotę zabić. Szczęście promieniowało od niebieskich i szarych oczu, zasłaniając cienką zasłonką ukryty ból. Ona nie potrafiła się tak maskować. Finnick też nie, i to właśnie w nim ceniła. Zawsze był szczery. Prawie.
           Nie powiedział jej, gdzie idzie wtedy, przed misją. 
           Choć bolało, żałowała. Że go nie zatrzymała, że nie został. 
           Finnick nie żyje. Został zamordowany- powtarzała co rano. Czasem w towarzystwie Adasia, który wtedy milkł i przypatrywał się twarzy matki. Został zamordowany. 
To jedyne, co Adaś na razie wie o ojcu, i ma tyle inteligencji, by nie pytać o więcej. Na razie Annie składała broń. 
           Kiedyś dosięgnie gwiazd.



__________________________________
patrzę, patrzę i oczom nie wierzę, 500 wyświetleń :O i tak z połowę nabiłam sama, ale to nic ;_:
w każdym razie postanowiłam zrobić Wam małą niespodziankę - za aktywność, za mnóstwo motywacji do pracy, za to że mam dla kogo pilnować akapitów i interpunkcji :D
mianowicie - w najbliższych dniach opublikuję moje pierwsze opowiadanie dotyczące IŚ (dotyczyło konkursu na pewnej stronie, ale może się nie pogniewają c;), bez żadnych poprawek. nie wiem nawet, czy będą akapity, bo zaczęłam to czytać i po prostu jestem tak sobą zdegustowana, że nie wiem czy dotrwam do końca poprawiania XD
ale, oprócz akapitów, nie będę nic usuwać, dodawać, ani zmieniać. kompletnie nic - chciałabym, żebyście zobaczyli, jak zaczynałam przygodę z Igrzyskami, mniej więcej rok temu c;
potem ludzie przyjaźnie krytyczni lekko sugerowali, by zmniejszyć sentymentalność w opowiadaniu, coś poprawić, więc mam dwie wersje, ale druga jest już po poprawkach.
Wy dostaniecie pierwszą, ale uprzedzam, że jest po prostu śmieszna, aż wstyd mi to publikować xD naprawdę, w niektórych momentach jestem tak zniesmaczona, że tylko facepalm naszego kochanego księdza od religii (pozdrawiam, ksiądz facepalmy robi genialnie) może to wyrazić :D
ale przynajmniej pośmiejemy się razem, będzie zabawnie XD 
/wi.
/gynvaelwedd (~ dziecko lodu / zimy)

czwartek, 12 września 2013

Pomyłka

     - Shine! Stój, poczekaj! Obiecałaś, jak mogłaś...
     - No to co? - prychnęła dziewczyna. - Chciałeś bawić się sam? Beze mnie?
     Uśmiechnęła się prowokująco, odrzuciła do tyłu jasnozłote włosy. Grzywka malowniczo opadła jej na oczy.
     - Bawić...? - zapytał cicho, zjadliwie. Shine doskonale znała ten ton. Natychmiast zmieniła taktykę.
     - Avonn, nie bądź dzieckiem... Wracaj!
     Teraz to ona wołała. Pobiegła za nim, obróciła go plecami do ściany, przytuliła się z całej siły.
     - Nadal się na mnie gniewasz? - wyszeptała, zdmuchując mu włosy z twarzy. Miękki zapach jaśminu na chwilę zaparł mu dech.
     - Shine, wiesz, że nie potrafię... Ale nie chcę... Nie mogę cię stracić! Nie pozwolę, rozumiesz?
     Gwałtownie zwiększył siłę uścisku, blond kosmyki połaskotały go w twarz, zaiskrzyły się od łez.
     - Dlaczego zawsze masz za nic moje prośby, dlaczego jesteś tak arogancka, dlaczego nigdy nikogo nie słuchasz...? Wiesz, że Igrzyska... - nagle zabrakło mu słów. - Ja musiałem, naprawdę musiałem. Ale ty? Zawahałaś się, widziałem, wszyscy widzieli, ale postawiłaś na swoim! Shineesse, dlaczego tak bardzo mnie ranisz? Dlaczego tak bardzo cię kocham?
     Jego głos drżał, łamał się, był przepełniony goryczą. Łzy lśniły na złotawych lokach Shine.
     Stała, wtulona w jego ramiona. Nie widział paskudnego uśmiechu, który rozjaśnił jej twarz.

     - Wiesz, że cię kocham i zawszę ci wybaczę. Ale... Ale co teraz będzie?
     Opuścił głowę, aby nie zauważyła łez, które zamgliły mu oczy. Ze strachu. Tak bardzo się o nią bał.
     Zawodowiec z Jedynki o czekoladowych oczach płakał nad swoją zgubą.

***
     - I jak to było, pani Bee? Z sojuszami, z walką, z areną?
     Nadal piękna, z gładką, jasną twarzą, idealną figurą i nienaganną fryzurą obok siedziała sześćdziesięcioletnia zwyciężczyni siedemnastych Głodowych Igrzysk.
     Zatrzepotała sztucznie wydłużonymi rzęsami, delikatnie strzepnęła pyłek pudru, musnęła palcem karminowe wargi.    Napawała się wrażeniem, jakie wciąż robiła urodą.
     Potem zamyśliła się, zmarszczyła brwi, coś sobie przypominała. W naznaczonych krwią wspomnieniach mignęły jej brązowe oczy, których wyraz nie zmienił się nawet wtedy, gdy umierał. Myślała tak długo, że prowadząca wywiad zaczynała się niecierpliwić.
     - Nic szczególnego. Wygrałam sama, bez niczyjej pomocy. W końcu jestem zawodowcem.
     - Ale...
     - Tamten sojusz to była pomyłka. Tak kazali mi mentorzy.
     - Nie zmienia to jednak faktu, że to twój partner zabił całkiem sporo trybutów.
     Shine wpiła w dziennikarkę jadowite spojrzenie błękitnych oczu, po czym z trzaskiem złamała leżący obok kartki z jej odpowiedziami długopis.
     - Nic takiego się nie zdarzyło. Rozumiesz? To była pomyłka. Tylko tyle.

     Pomyłka, Avonn.


______________
kolejne krótkie, ale pomysłów brak ;-;
jak pisałam wcześniej, mam już tylko kilka starych, zabieram się do (planuję na razie 2) yaoi, potem zrobię niespodziewankę, a potem to już przyyyyyyszłość :D
nie no, potem to olimpiada z polaka i fizy i gegry (w sumie z innych 5 tez ale tylko te 3 sie dla mnie liczą), w których trzeba mieć 90% ;------;
pozdrawiam znad książek ;-;
/wi.
/gynvaelwedd (~ dziecko lodu/ zimy)

Spokój

     Spotkali się pod samotną brzozą w środku bukowego lasu. Bezszelestnie, nauczeni latami doświadczenia, usiedli na miękkim listowiu, patrzyli na zachodzące słońce. Milczeli długo.
     - Dzisiaj zginął Matt - odezwała się kobieta przytłumionym głosem.
     - Wiem.
     I milczeli znowu. Patrzyli na gęstniejący mrok, na niebo, czyste, nieskażone twarzami dzieci.
     I milczeli. Ciszę znowu przerwała kobieta.
     - Została tylko Jade.
     - Wiem.
     Spojrzała na niego z gniewem, prychnęła jak rozwścieczona kotka.
     - Ty w ogóle wszystko wiesz - zakpiła. - Szkoda tylko, że nie poinformowałeś ich, jak przeżyć.
     - Natalie, o co ci chodzi?
     - O nic! Zupełnie o nic! W ogóle nie przejmuję się tym, że posyłamy je na pewną śmierć!
     Mężczyzna przechylił głowę, błysk zachodzącego słońca zabarwił jego oczy na czerwono.
     - Śmierć - powiedział powoli. - Śmierć to duże słowo. A my jesteśmy mali. Nikt nie wie, co się zdarzy.
     I znowu milczeli. Mentor wyciągnął rękę, kobieta bez słowa splotła jego palce ze swoimi. Trwali tak długo, starając się, by wielki świat pełen wielkich słów ich nie zauważył.
     Kilometry dalej umierała ostatnia trybutka z Jedenastki.

__________________
upf, krótkie, wiem, widzę, wstyd i hańba ._.
ale niestety wbrew tak licznym życzeniom (dziękuję za wszystkie i za każde z osobna, przepraszam że nie mam czasu odpisać na każde - ale naprawdę doceniam!) powoli opuszcza mnie, no, może nie wena, ale pomysły ;-;
wobec tego mam następujący plan. mianowicie, najpierw opróżnię (niewiele zostało ;-;) mój folder w Wordzie przenosząc ff tutaj, potem wrzucę kilka yaoi (na yuri się nie zdobędę, SORRY ;-;), potem będzie niespodziewanka, a potem pomyślimy nad czymś nieco dłuższym od 1 - rozdziałowych ff :d
co Wy na to?

/wi.
/gynvaelwedd (~ dziecko lodu/ zimy)

środa, 11 września 2013

Kropla w morzu

     Każde Igrzyska przynoszą cierpienie i ból. Każde pogrążają w rozpaczy. Niektóre są łaskawe dla zwycięzców, którzy wrócili bez poważnych obrażeń. Inne nie.
     Ale na sto Igrzysk, w których tak naprawdę przegrywa każdy, trafia się jeden prawdziwy zwycięzca. Na morze smutku trafia się jedna łza radości.
     Bo zawsze znajdzie się coś, za co warto walczyć. Aloé nie zapomniała.
     Siedziała na drewnianym, twardym krześle, z drżącymi dłońmi na poręczach. Powieki opadały na niebieskie, obwiedzione czerwonym konturem łez oczy. Naprzeciwko niej siedział mężczyzna, nieco starszy, chociaż nikt nie dałby obojgu więcej niż siedemdziesiąt lat. Cisi, zapomniani, żyjący w innym świecie.       Szczęśliwi.
     Sens ich życia miał imiona.

     ***
     - Myślałem, że już nigdy więcej cię nie zobaczę - wyszeptał.
     Rudawe loki Aloé tłumiły wstrząsający nim szloch. Jego łzy spływały po twarzy dziewczyny, mieszając się z jej własnymi. Razem płakali nad tym, co utracili, i nad tym, co właśnie zyskali.
     - Nigdy... Nigdy więcej nie dam ci odejść - szepnął.
     Przycisnął ją do piersi, na chwilę zapierając dech. Feeria uczuć wybuchała w jego duszy, wywoływała szybsze bicie serca, kazała mówić, mówić, mówić...
     I mówił, słowami chcąc wynagrodzić jej stracony czas, to że mogła zginąc, nie wiedząc.
     Mówił cicho i spokojnie, resztą woli powstrzymując uczucia. Mówił nieskładnie i urywanie, za chwilę zaprzeczał sam sobie, śmiał się, płakał, nie pozwalał jej wyśliznąć się z ramion nawet na chwilę.

     Wreszcie zamilkł, głaszcząc jej włosy, milczeli razem, wsłuchani w bicie swoich serc. Oddychali w tym samym rytmie, nie chcąc uronić żadnej chwili spędzonej we dwójkę.
     Ona, zwyciężczyni Igrzysk, i on, który w życiu nie osiągnął nic.
Każde z nich chciało kochać.
     Stali razem, odkrywając siebie na nowo. Chłonęli swój widok, dotykali rysów twarzy, jakby chcieli na zawsze zapamiętać to, jak wyglądali, kiedy w ich życiu zaczął się nowy rozdział.
     - Nie pozwolę ci odejść - powiedział jeszcze raz, słowa ginęły w zapadającym mroku. - Nie pozwolę.
     Patrzyli sobie w oczy. Błękitne chciwie wpijały się w szare, szare czytały w błękitnych. Ich miłość była namacalna, aż iskrzyło od niej powietrze, chociaż dziewczyna nie odzywała się, a chłopak mówił rzeczy tak banalne, tak sentymentalne, tak staroświeckie, oklepane...
     I każde słowo ożywało, nasycone jego głosem.
     Aloé tylko patrzyła, uczyła się go na pamięć, obserwowała każdy ruch.     Tęsknie wodziła palcami po jego dłoniach, twarzy, zarysach mięśni.
     Byli tacy młodzi, zakochani, byli jedynymi ludźmi na świecie. Byli sobie przeznaczeni, i nic nie mogło zagrozić ich miłości.
     Tak przynajmniej myśleli.
     Chase i Aloé, których złączył los, którymi bawił się niczym marionetkami. Rozdzielał, pozwalał zaznać narkotyku bliskości, znowu oddalał, by w końcu zakończyć bezsilną walkę, w której nienawiść była z góry przegrana.

     - Nie zostawię cię, nie będziesz już sam...
     - Wiem. I... - zawahał się. Ale to był ten czas. - Kocham cię.
     Pociągnęła nosem, zagryzła wargę, odwróciła głowę.
     I znowu rzuciła mu się na szyję, objęła go z całej siły.
     Podniosła głowę, uderzając nosem o jego brodę.
     - Przecież wiesz - szepnęła.
     Chase uśmiechnął się. Wziął jej twarz w obie dłonie, zakrył, rozmazując łzy, delikatnie starł je kciukami, pogładził po włosach, nachylił się do jej ust.
     - Wiem.

     Byli tak nierzeczywiści, że aż prawdziwi. Trwali tak długo. Były trudy i przeszkody, wspólnie przebywali drogę, której nie podjąlby się nikt podróżujący samotnie.
     Ale oni byli razem.
     Zdradzę wam tajemnicę, ale pewnie nie uwierzycie. Przetrwali. Ich miłość przetrwała. Nie każda bajka kończy się szczęśliwie. Ale raz na jakiś czas... Nawet w latach nienawiści i okrucieństwa, podczas Głodowych Gier, w których dzieci zabijały dzieci, musi istnieć dobro.

     Co z tego, że już ich nie pamiętasz. Co z tego, że może nie mieli na imiona Aloé i Chase, tylko zupełnie inaczej.  To nic, że teraz ich groby są na dwóch końcach świata, że nikt nie wie, kim byli i dlaczego los pozwolił im zestarzeć się razem.
     To nic, że nie interesuje cię to, czy nawet po siedemdziesięciu latach nie obejmował jej twarzy ręką, już naznaczoną zmarszczkami i ocierał łzy. Oni nie potrzebują zainteresowania. Nadal potrafią cieszyć się z siebie. Nadal żyją dla siebie.

     To nic, że ty o tym nie wiesz. Nawet tam, w Panem, zapomniano.
     Lecz gdyby... Gdyby kiedyś nastały lepsze czasy, gdzie lato straciłoby posmak krwi, gdzie dzieci byłyby dziećmi - może tam działoby się inaczej.
     Może kiedyś więcej będziesz takich ludzi. Nie musisz o nich pamiętać. Ale kiedyś może i ty będziesz jednym z nich.

______________
ktoś kiedyś zarzucił mi, że żadne z moich opowiadań nie kończy się szczęśliwie. no więc macie małe zadośćuczynienie :D
btw, kogo oprócz mnie szlag trafia bo nie ma akapitów w bloggerze? ^^
/wi.
/gynvaelwedd (~dziecko lodu/ zimy)